Drugi – po Godzinach (2003) – film, w którym Meryl Streep błąka się między dwiema płaszczyznami czasowymi, w służbie kleconej na naszych oczach paraleli. Daldry (za Cunninghamem, którego nie czytałem) przeprowadzał porównania finezyjnie i boleśnie zarazem; Nora Ephron, sięgając po aż „dwie prawdziwe historie”, stara się być lekka i radosna, ale udaje się jej to połowicznie.
I Julie Powell (Amy Adams), i Julia Child (Streep) borykają się z niewiarą we własne siły, pogłębianą jeszcze przez obecność sił większych, ślepych, właściwych Wielkiej Historii. W czasach Julie jest to terroryzm (ujęcie strefy zero na początku filmu), w czasach Julii: McCarthyzm. Obydwie kobiety angażują się w (pozornie, jak dodadzą niektórzy) apolityczną działalność gotowania i pisania o nim. I to właśnie na tym polu osiągają sukces; pozostają nietknięte politycznymi schorzeniami swoich czasów, mimo że już np. mąż Julii musi poddać się przesłuchaniu przed Komisją ds. Działalności Antyamerykańskiej.
Jest to film o tryumfie dwóch kobiet: Julia tryumfuje nad swą bezpłodnością (płacze z tłumionego żalu, gdy dowiaduje się o ciąży swej siostry); Julie natomiast – nad kulturą oderwaną od codziennego doświadczenia, skupioną na przeżywaniu wirtualnego second life’u (koleżanki paplają do komórek i dyktafonów, nie do siebie nawzajem).
Oczywiście, bezpłodność i bezdzietność jest ukrytym tematem Julie i Julii przez cały czas: kiedy Julia wyjmuje autorski egzemplarz swojego opus magnum z koperty w scenie ostatniej, jest to symboliczny poród – tryumf kobiecej siły i intelektu nad naturą, ale i nad kulturą każącą rodzić, by w ogóle istnieć. Charakterystyczne, że w przypadku Julie i jej męża o dzieciach w ogóle się nie mówi (męża gra Chris Messina, odrobinę wychudzony w porównaniu z Sześcioma stopami pod ziemią [2001-05], co w świetle hobby jego filmowej żony jest dość paradoksalne). Pisarskie i kulinarne spełnienie Julie rozgrywa się poza dylematami i tragediami, które jeszcze Julię w latach pięćdziesiątych doprowadzały do łez. Czy to dobrze, czy źle – oto temat na wielki współczesny moralitet!
Tym, co ujęło mnie w tym filmie najbardziej, jest bezpardonowe niekwestionowanie jedzenia jako źródła przyjemności – bałem się, że scena gotowania homara zostanie okraszona jakimś tchórzliwym dialogiem sponsorowanym przez Green Peace, w stylu: „Bardzo smakuje mi ten homar, ale z każdym kęsem rozważam coraz to głębiej swoje okrucieństwo wobec niego”. Na szczęście tak się nie stało; jest nawet zabawne błaznowanie Messiny nad garnkiem!
Główne oszustwo filmu polega na ominięciu kwestii otyłości. Bohater Super Size Me (2004) tył w oczach, jedząc codziennie parę hamburgerów – Julie Powell nie tyje ani dekagrama, mimo że zjada prawie pięćset dań w przeciągu nędznych 365 dni. Jedzenie jest w Julie i Julii przyjemnością pozbawioną konsekwencji. Oczywiście, wszyscy chcemy w to wierzyć; ja także – i tylko dziwny fenomen kurczących się w szafie dżinsów podpowiada mi, że chyba jest inaczej.