8 sierpnia 2017

Serce miłości (2017, Łukasz Ronduda)


[Poniższy tekst powstał w marcu bieżącego roku; przypominam go z okazji premiery filmu na Nowych Horyzontach:]

SERCE MIŁOŚCI Łukasza Rondudy wejdzie do kin dopiero za kilka miesięcy, ale po wczorajszym pokazie specjalnym mogę zdradzić, że jest na co czekać. Ten portret podwójny niecodziennej miłości-jako-performansu nie da się porównać z niczym w kinie polskim ostatnich kilku lat: jest całkowicie swoisty. Inspirowane sztuką i intymną relacją Wojciecha Bąkowskiego i Zuzanny Bartoszek, SERCE MIŁOŚCI tworzy alternatywną rzeczywistość, w której wszelkie konwencje (od językowych po społeczne) ulegają to zawieszeniu, to ironicznej hiperbolizacji. Jacek Poniedziałek i Justyna Wasilewska są tu świetni jako kochankowie-artyści, których każde słowo i gest są potencjalnym budulcem sztuki -- lub podstawą awantury (a często jednym i drugim). Fizycznie upodobnieni, pozbawieni owłosienia, szczupli i giętcy, kiedy zaczynają całować się w pościeli w swych białych bluzach, wyglądają jak postaci z THX 1138 Lucasa: są quasi-obojnaczymi narcyzami, dla których męskość i kobiecość to tylko kostiumy wiszące w wielkiej garderobie kultury, od wieków zbierającej kurz i nasiąkającej naftaliną.
Jako że film napisał Robert Bolesto, geniusz o którym będziemy czytać w podręcznikach jako o jednym z kluczowych współtwórców renesansu kina polskiego (HARDKOR DISKO, CÓRKI DANCINGU, OSTATNIA RODZINA, SERCE MIŁOŚCI... mój Boże, co za track record w zaledwie cztery lata...!), aż chce się czytać ten film jako post scriptum do arcydzieła o Beksińskich: obsesyjna wideorejestracja Zdzisława także czyniła sztukę z codzienności, a strategia polega w obydwu przypadkach na radykalnym zanurzeniu widza w idiom prywatnego życia, radośnie odbiegającego od "normy".
Ten film nie znajdzie szerokiej publiczności, ale ma szansę stać się międzynarodowym wydarzeniem arthouse'u. Ronduda pokazuje, jak w relacji zdefiniowanej w opozycji do konwencji samorodnie odbudowują się konwencjonalne niesnaski i rywalizacje (choćby o pierwszeństwo w użyciu pomysłów, o detale garderoby, o pokoleniowe przyzwyczajenia, etc.). Przy okazji jako jeden z bardzo nielicznych twórców naszego kina jest reżyserem starającym się wykuć poezję z lśniącej brzydoty późnokapitalistycznych galerii handlowych, wzornictwa przemysłowego (eksplodującego w jednej ze scen jak willa w ZABRISKIE POINT) i wszechobecnej logoizacji. W jednej z najzabawniejszych scen Wasilewska pozdrawia marki mijanych sklepów, jakby witała się z zaprzyjaźnionymi przekupkami na targu sprzed stulecia.
Jest to bardzo dobry, bardzo oryginalny i aktualny film. Życzę mu jak największych sukcesów.