Dziesięć pierwszych minut Zabójczej broni 3 (1992) jest jak luźna, jazzowa wariacja na tematy, które w poprzednich dwóch częściach polubiliśmy najbardziej. Mamy sprzeczkę Riggsa (Mel Gibson) z Rogerem (Danny Glover) przy tykającej bombie, rozegraną niczym skecz Abbota i Costello na amfetaminie; mamy eksplozję; mamy nagłe pojawienie się (jak zawsze: ni stąd , ni z owąd - tym razem pojawia się kot). Po tym wszystkim przychodzi żart niby uderzenie w talerze na koniec muzycznej miniatury: oto Riggs i Roger zostają karnie odesłanie do patrolowania ulic – i po raz pierwszy w całej serii widzimy ich wciśniętych w policyjny uniform! Dominuje lekkość i błahość: co to za bomba wybucha w scenie pierwszej…? A kto ją tam wie, w dalszej części filmu nie wróci. Po co Glover i Gibson obnoszą swoje absurdalnie obcisłe uniformy…? Dla naszej uciechy. Kto wymyślił, by Gibson miał włosy spięte gumką w kucyk? Ktoś z poczuciem humoru. Podsumowując: po pierwszych dziesięciu minutach cieszyłem się na najlepszą, najzabawniejszą i najlżejszą ze wszystkich Zabójczych broni.
Stało się dokładnie na odwrót. Od improwizacji na znane tematy, Richard Donner i jego scenarzyści, Jeffrey Boam i Robert Mark Kamen, przechodzą bowiem do gruntownego przebudowania całej serii. Przy czym nie chodzi tylko o dodatki najbardziej oczywiste (i najbardziej seksowne), jak agentka Lorna Cole (Rene Russo), z którą Riggs najpierw licytuje się na blizny, potem śpi, a w końcu spuszcza manto na cztery ręce (i nogi) bandzie zbirów. Akurat ten dodatek mi nie przeszkadzał: może dlatego, że mimochodem ujawnił ogrom narcyzmu Riggsa (zakochuje się w Lornie, bo stanowi ona jego duplikat – od blizn począwszy na komputerowej grze w Three Stooges skończywszy; nawet pisuar nie jest jej obcy).
Głównym zabiegiem scenarzystów – zabiegiem w zamierzeniu „pogłębiającym” serię – jest uczynienie jednej z ofiar zastrzelonej przez Rogera kolegą jego syna, który za dużo zadawał się z ulicznymi gangami. Z jednej strony winduje to kilka scen (jak ta na pogrzebie chłopca) na poziom empatii silniejszej od czegokolwiek, co widzieliśmy w „jedynce” czy „dwójce”, ale z drugiej – stanowi fałszywą obietnicę, bo koniec końców świat Riggsa i Rogera nie jest (i nie powinien być) światem moralnych półcieni i wątpliwości. Jedną z zalet serii (przynajmniej w moich oczach) jest to, że dotąd opierała się na czytelnych moralnych opozycjach. Riggs mógł być szalony, ale zawsze był prawy. Roger dużo zrzędził, ale nigdy nie mataczył. Czarne charaktery były naprawdę czarne – i dlatego nie było nam ich żal, kiedy Riggs i Roger posyłali ich do diabła. Był w tym wszystkim urok bajki; bajce właściwe poczucie sprawiedliwości, jakim opisywał je Chesterton („Dlaczego trzeba zabić olbrzyma? Bo jest olbrzymi”). Tymczasem wszelkie moralne troski „trójki” są troskami na pół gwizdka i koniec końców tchną fałszem, bo naprawdę z postaciami takimi jak Riggs i Roger nie zabrniemy do krainy Grahama Greene’a czy Sidneya Lumeta. Są kompanami na wybrane trasy: każąc im wędrować gdzieś indziej, Donner wcale im nie schlebia, ale właśnie okazuje im brak szacunku. Tak jak nie chciałbym, by Frank Serpico nie miał żądnych moralnych oporów, tak przeszkadza mi, kiedy są one na siłę narzucane Riggsowi i Rogerowi.
I jeszcze jedna wada „trójki”: wulgarność. Po raz pierwszy poszli scenarzyści w żarty analne i przedmiesiączkowe: czy zlecanie ufarbowanemu na blond Leo Getzowi (Joe Pesci) rektoskopii to naprawdę żart godny dwóch pierwszych filmów, które nie zniżały się do poziomu szaletu ani na moment…? (Nawet w scenie eksplozji muszli klozetowej w części drugiej nie było mowy o fekaliach!). Do tego dużo prymitywnego seksizmu w dialogach – co, zważywszy na porządek chronologiczny, dziwi właśnie dlatego, że w powstałych wcześniej częściach nie było go prawie wcale.
Część trzecia jest chyba najgorszą z całej serii. Obok wymienionych przez Ciebie wad, dodałbym jeszcze jedną- szarpany rytm narracji. Film Donnera co jakiś czas dostaje zadyszki, zacina się. Oglądając go czułem się jak w trakcie jazdy samochodem, podczas której co chwilę wpadam na czerwone światło i muszę ostro hamować. Męczące to było. Może problem tkwi w zmianie scenarzystów, a konkretnie w opuszczeniu serii przez jednego z głównym twórców, czyli Shane'a Blacka? Swoją drogą, trzeba przyznać, że Shane Black dobrze odrobił lekcję i jakiś czas temu stworzył znakomite "Kiss Kiss bang Bang".
OdpowiedzUsuńZgadzam się w pełni z przedmówcą. Jeszcze w "dwójce" Black był autorem historii, ale scenariusz napisał już Jeffrey Boam (scenarzysta nienajlepszego INDIANY JONESA I OSTATNIEJ KRUCJATY). W "trójce" Black nie współpracował już wcale -- i efekty są bardzo widoczne. A KISS KISS BANG BANG bardzo lubię, i owszem :-)
OdpowiedzUsuńMoże ten Indiana nie był najlepszy, ale według mnie całkiem zabawny (choć nie tak, jak szalona „Świątynia Zagłady”). Boam pisząc scenariusz do historii Blacka (szkoda, szkoda, ach szkoda, że opuścił serię), wykonał kawał dobrej roboty. „Dwójka” posiada zdecydowanie więcej scen komediowych, a ja potrzebuję ich w filmie sensacyjnym. Bo kiedy twórca próbuje sprzedać mi taką opowieść jak w "Zabójczej broni" na poważnie, mam wrażenie, że albo jest idiotą, albo próbuje zrobić idiotę ze mnie :). Tylko, że dowcip musi być dobrze napisany i podany, a jak zauważyłeś jakość dowcipów stoi w „trójce” na poziomie mizernym. Szkoda.
OdpowiedzUsuńOd razu życzę silnych emocji w trakcie oglądania części czwartej (tym razem twórcy dosypią szczyptę kina kopanego prosto ze wschodu) i czekam na recenzję :).
Pozdrawiam
Żeby się wytłumaczyć: lubię OSTATNIĄ KRUCJATĘ, ale najmniej z trylogii. A czwórkę ZABÓJCZEJ BRONI już obejrzałem, recenzja "się pisze" -- dzięki za lekturę! :-)
OdpowiedzUsuń