10 października 2009

Bękarty wojny (2009, Tarantino)


Jeszcze dwa słowa o Bękartach wojny (2009). Wydaje mi się, że jest to przykład kompensacyjnej fantazji bardzo podobnej do Poszukiwaczy zaginionej arki (1981) Spielberga – tyle że Spielberg w ukazaniu własnej „żydowskiej zemsty” nie poszedł tak daleko, jak Tarantino. W filmie z Indianą Jonesem starotestamentowa arka pochłaniała kilkudziesięciu nazistów w pamiętnej scenie, będącej jedyną bodaj ingerencją osobowego Boga w całym kinie nowej przygody (następna równie wyraźna nastąpi dopiero w Pasji [2004] Gibsona). Ale wciąż byli to naziści anonimowi, zmyśleni – fikcja scenariuszowa pozostawała w zgodzie z naszą wiedzą historyczną w tym sensie przynajmniej, że jej jawnie nie gwałciła. A to właśnie robi Tarantino, kiedy w swoją kaźń wrzuca także Hitlera, Goebbelsa i resztę świty wodza. Gest Tarantino polega na przepisaniu historii w celu pokonania wojennej traumy – i w tym sensie mglistą jego zapowiedzią jest już poszarpana chronologia Pulp Fiction (1994), pozwalająca na wskrzeszenie Vincenta Vegi. Po własnej śmierci pojawia się on w scenie chronologicznie wcześniejszej, tak że zostajemy z obrazem Vegi żywego; nie martwego. U Tarantino, odwrotnie niż u Noé, kino przezwycięża to, co w istocie swojej jest nieodwracalne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz