Minęło trochę czasu od premiery Bękartów wojny (2009). Billboardy rozdrapane bądź zaklejone; edycja specjalna/dwupłytowa/reżyserska za progiem – ani się obejrzymy, a film wyląduje na śmietniku historii (zwanym też wypożyczalnią wideo). Warto pomówić o nim jeszcze zanim tam trafi.
(1) Uważam, że jest to film wybitny – razem z Jackie Brown (1997) i Death Proof (2007) tworzy trylogię arcydzieł Tarantino.
(2) Co zaskoczyło mnie w Bękartach… najbardziej? To, że film nie wytrzymuje testu zgrywy i chichotu. Kiedy poszedłem na niego drugi raz, siedziała za mną horda licealistów – jak tylko usłyszeli muzyczny motyw z Alamo (1960), natychmiast zaczęli parskać. Po napisie: „Dawno temu, w okupowanej przez nazistów Francji…” pękali ze śmiechu. A potem…? Figa z makiem. A raczej: jak makiem zasiał. Następne dwie i pół godziny spędzili(śmy) w absolutnym skupieniu – ciszę przerwało tylko kilka dowcipów w rodzaju filmiku o Hugo Stiglitzu, no i oczywiście Pittowe „buongyorrno”. Ale poza tym Bękarty… to intelektualne kino dialogu i wyrafinowanego suspensu (nic dziwnego, że Tarantino wkleił nawet kawałek Tajnego agenta [1936] Hitchcocka).
(3) No właśnie: dialog. Tarantino zawsze na nim polegał: bawiąc się trywialnością tematu, poezją bluzgu, naszym odruchowym uwzniośleniem wszystkiego, co tylko bohaterowie filmu zdecydują się głośno wypowiedzieć. Tutaj jest niby podobnie, ale z kilkoma zasadniczymi różnicami. Po pierwsze, bluzgów prawie nie ma – tym razem Tarantino pławi się w kurtuazji; w wężowych ślizgach zabójczej grzeczności (koronnym przykładem jest oczywiście płk. SS Hans Landa). Po drugie, jest to film w 70% nieanglojęzyczny. Na dobrą sprawę w takiej właśnie kategorii powinien startować do Oscarów. Wielojęzyczność, płynne przechodzenie z jednego systemu semantycznego w drugi – to oczywiście domena Landy w genialnym wykonaniu Christopha Waltza. Ale i zarazem temat filmu. I istota talentu Tarantino. Tak oto mamy nie tylko film wielojęzyczny, ale i film o wielojęzyczności – o bogactwie otaczających nas kodów i o rozkoszy posługiwania się nimi wszystkimi naraz.
(4) A skoro już przy tym jesteśmy, to warto zauważyć jeszcze co innego. Mnogość kodów i znaków naszej kultury to wielki temat (i żywioł) Tarantino już od czasów Pulp Fiction (1994). Jack Rabbit Slim’s – knajpa do której Vincent Vega zabiera Mię Wallace – to woskowo-plastikowy śmietnik symboli kultury masowej (jest i Marilyn, i Elvis, i cadillac). Ten śmietnik nie musi budzić odrazy (choć pewnie budzi ją w Krzysztofie Zanussim, który w rozmowie z Patrykiem Tomiczkiem udowadniał niedawno istotową niesmaczność hamburgera – tak jakby połączenie pieczywa i wołowiny było równie wyklęte, jak mieszanie nabiału z mięsem w Starym Testamencie). Tarantino kocha śmietnik współczesnej kultury, bo rozumie że jest to śmietnik ludzki, ciepły i – nade wszystko – nasz wspólny. Scena z Jack Rabbit Slim’s znajduje echo także w Bękartach…: w sekwencji gry w „zgadnij kto to?”, przekształcającej uczestników to w King Konga, to w Matę Hari, to w Georga Pabsta.
(5) Są wreszcie Bękarty wojny kompensacyjną fantazją o żydowskiej zemście na Hitlerze. Tarantino poszedł dalej od Spielberga i jego antynazistowskiej mini-Apokalipsy z finału Poszukiwaczy zaginionej arki (1981). Jak słusznie zauważył mój kolega Veikko Suvanto, Bękarty wojny są poniekąd wariantem Spielbergowskiego gestu wykonanego w 1941 (1979) – cyrkową bufonadą przepisującą historię drugiej wojny światowej tak, by jej trauma stała się choć trochę mniej dotkliwa.
Powyższe punkty to tylko przyczynek do szerszej dyskusji – niemniej cel jest konkretny: błagam, przestańmy mielić komunały o Tarantino „bawiącym się w kino”; o „postmoderniście” i „mistrzu zgrywy”. Te etykiety tylko zaciemniają obraz jednego z kluczowych artystów współczesnego kina, który przy całej swej chłopięcej energii ma do zaproponowania coś o wiele bardziej doniosłego niż tylko bilet do gabinetu woskowych ikon pop-kultury.
Muszę, muszę donieść, że wczoraj niejaki prof. L. mielił komunały o Tarantino "bawiącym się w kino", "postmoderniście" i "mistrzu zgrywy". Coś we mnie pękło ostatecznie, bo było naderwane już wcześniej i nawet trochę mi wstyd, że widziałam "Lotną"...
OdpowiedzUsuńProfesor L. jest jedyną osobą, która ma prawo tak myśleć -- z nim nigdy nie będę się kłócił. Każda inna osoba niech lepiej uważa :) A o LOTNEJ nadal dyplomatycznie milczę...
OdpowiedzUsuńZgadzam sie w 100 procentach, nie zartujac zupelnie, czulem sie po wyjsciu z kina, jak ktos , kto w 1963 obejrzal "8 i pol" - dwie godziny z geniuszem kina!
OdpowiedzUsuńTo ja się przyznam, że film mi nie przypadł do gustu. Może to kwestia zboczenia zawodowego. Chociaż przyznaję, że wielojęzyczność rzeczywiście jest ciekawym zabiegiem, podobnie jak przypomnienie klasycznego już chyba motywu wpadki przez niewłaściwie użycie mowy niewerbalnej. Zastanawia mnie natomiast, dlaczego Niemcy w filmie tak chętnie pili whisky, która przecież powinna być raczej ostatnim z wybieranych trunków w okupowanej Francji. Czemu nie koniaczek lub sznaps?
OdpowiedzUsuńDziękuje po stokroć, że ktoś wreszcie docenił Jackie Brown,Mój film Tarantino ukochany.Miałam dość wysłuchiwania jak to mu się powinęła noga przy nim!Zupełnia nieprawda, to arcydzieło. Także dzieki Michale.
OdpowiedzUsuńPowiem tyle: czekam na nominacje Oscarowe, bo tym razem nie zaakcepytuję żadnego FORRESTA GUMPA tryumfującego nad Tarantino.
OdpowiedzUsuńNawet nie ODLOTU? :)
OdpowiedzUsuń*Nawet*. :)
OdpowiedzUsuńsmutny film w sumie
OdpowiedzUsuń