Ocena: *1/2
Nie tyle film, co iwent: Seks w wielkim mieście 2 (2009) jest odrobinę lepszy od „jedynki”, co i tak równa się ciężkiej obeldze (przynajmniej dla piszącego te słowa miłośnika serialu).
Bezwstydny manifest hermetycznego konsumpcjonizmu, z okazjonalnymi mrugnięciami w stronę biedy („Ostatnie dwa lata nie były najlepszym czasem na sprzedaż mieszkania, więc je zachowaliśmy”), nowy film Michaela Patricka Kinga zawodzi w centralnym miejscu: właśnie w ukazaniu kuszących dóbr materialnych jako źródła radości. Świat tego filmu jest tak przeładowany drożyzną, że poszczególne kosztowności wzajemnie się anulują: co za kontrast z, dajmy na to, Filadelfijską opowieścią (1940) Cukora, gdzie musieliśmy czekać bitą godzinę, aż srebrzysta suknia amerykańskiej arystokratki Katherine Hepburn zalśni w księżycowym świetle…!
Przywoływanie klasycznej hollywoodzkiej komedii romantycznej jest świętokradztwem, na które połasił się sam King: w jednej ze scen Carrie i Big oglądają scenę łapania stopa z Ich nocy (1934) Franka Capry (podobną strategia wspinania się po plecach klasyki stosuje uparcie inna współczesna wyrobniczka, Nancy Myers). „Nigdy tego nie oglądałam”, mówi Carrie – i nagle wszystko staje się jasne (przynajmniej jeśli weźmiemy bohaterkę za porte parole twórców tego filmu).
Klasyczna komedia romantyczna celebrowała dwie rzeczy: parę i dowcip. Seks w wielkim mieście 2 celebruję bardziej parę butów, niż parę ludzi. Luksus – tak częsty w tle klasycznych komedii – nigdy nie był ich racją bytu (nie był też racją bytu dla ich bohaterów). Tutaj jest na odwrót.
Co było do przewidzenia, gejowski ślub w rytm sławiącego tradycję „Sunrise, Sunset” ze Skrzypka na dachu (1971) przywitany został przez publiczność polskiego Cinema City sykami i jękiem obrzydzenia (zresztą trudno się dziwić, skoro geje są tu lalkami o skrzekliwych głosach, którym asekuracyjnie odmówione jest nawet prawo do ekranowego pocałunku).
Co ciekawsze, scena obliczona na syki i jęki właśnie – kryzys macierzyński Charlotte, obleganej przez zasmarkane bachory – został zrozumiany właściwie (komentarz dwa rzędy obok: „Ale przerąbane!”). Świat Seksu… nie jest światem dla dzieci nie tylko dlatego, że królują w nim erotyczne dwuznaczniki – dzieci doń nie pasują, bo reprezentują zobowiązanie niemożliwe do cofnięcia. Tymczasem fetyszem nowej etyki głoszonej przez Carrie jest właśnie anulowanie i negocjacja. „Wiem, kim jestem… dzisiaj” – tak brzmi finałowa deklaracja Carrie, której ostatnia książka nosi tytuł „I Do! Do I?”.
Wycieczka do Abu Zabi ujawnia nową twarz Carrie: oto prorokini konsumpcji. Pod koniec jej muzułmańskie siostrzyce zdejmują burki, a Carrie wzdycha, piszcząc jednocześnie (specjalność Sary Jessiki Parker): „Louis Vitton…!” – zupełnie jakby wymawiała imię długo oczekiwanego księcia, który właśnie zrzucił przebranie żebraka. Nowa międzynarodówka jest oparta nawet nie na poczuciu piękna i stylu, ale na wierności marce.
Mamy na ekranach dwa filmy – każdy z nich trwa po około 150 minut i obydwa traktują same siebie śmiertelnie poważnie. Prezentują zarazem dwie strony kulturowej barykady. W Proroku (2009) Audiarda rosnąca w siłę brać islamska morduje Korsykanina, który do tej pory rządził więzieniem. W Seksie w wielkim mieście 2 prorokini Carrie obwieszcza nadejście Ery Prady, wznoszącej się ponad podziałami etnicznymi (za odnalezienie paszportu przezornie dziękuje Allahowi). Ciekawe, kto będzie się śmiał ostatni.
PS. Film zawiera słabiutko zawoalowany atak na Anthony’ego Lane’a z „New Yorkera”: zemstę reżysera i scenarzysty za miażdżącą recenzję pierwszego filmu. Ponieważ uważam ją za jedną z najdowcipniejszych i najmądrzejszych recenzji, jakie w ogóle znam, załączam linka. Geniusz Lane’a widać już w wyborze tytułu recenzji: prostym, dobitnym nawiązaniu do horroru DePalmy: „Carrie”.