Naprawdę nie prowadzę krucjaty anty-Żurawieckiej pod flagą Oleszczykową. Jest to krytyk, którego za wiele tekstów bardzo cenię. Ale tak się złożyło, że wkrótce po mojej ostatniej z nim polemice, znów złapałem się za głowę po lekturze jego nowego eseju, zamieszczonego na łamach „Dwutygodnika” (30/2010). Tekst nosi tytuł „Niedole cnoty Audrey Hepburn” i ma w zamierzeniu charakter demaskatorski. Żurawiecki czyta na nowo filmy z Hepburn i odkrywa w nich:
Opowieść pokrewną książkom… Markiza de Sade. Audrey jest (…) Justyną – niewinnym, nieświadomym zagrożeń dziewczęciem, które pada ofiarą najstraszniejszych perwersji i sadystycznych skłonności starszych panów. Perfidia Hollywoodu polega na tym, że ubiera owe przerażające historie (przeważnie wymyślane i realizowane właśnie przez starszych panów) w szatę lekkich, beztroskich komedii, których młodociane bohaterki same się pchają w objęcia podtatusiałych facetów. Fantazmat seksu z własną córką zmienia się więc na ekranie w bajkę o „wiecznej Lolicie” – tyleż dziewiczej, co niepohamowanej w swych gerontofilskich upodobaniach.
Nie wiem dokładnie, dlaczego dostaje się tu gerontofilii – wszak sam Żurawiecki napisał niedawno pean na cześć jej nowego manifestu, czyli Co nas kręci, co nas podnieca (2009) Allena. Czyżby Evan Rachel Wood (ur. 1987) „pchająca się w objęcia” Larry’ego Davida (ur. 1947), była bardziej akceptowalna tylko dlatego że Allen rzekomo „celnie strzela w oszołomów”…?
Dalej dowiadujemy się, że bohaterki Hepburn są „przeważnie karcone, ćwiczone, poddawane przemocy symbolicznej, czasami także fizycznej. Są traktowane przedmiotowo, jak uczennice w pruskiej szkole”. Jako dowód przytacza Żurawiecki Rzymskie wakacje (1953) Wylera, w których „księżniczkę Annę zmusza się do przestrzegania (…) dworskiej etykiety” (pomija fakt, że cały film ukazuje piękno buntu przeciw tej etykiecie), a także pamiętne lekcje wymowy z My Fair Lady (1964):
Scena, w której Eliza siedzi zamknięta w pokoju i ściśnięta jakimś żelaznym gorsetem niczym maszyną tortur powtarza do upadłego głoski, jako żywo przypomina sadystyczne fantazje z kart powieści Boskiego Markiza. Higgins odbiera Elizie jej własny głos, narzuca język i mowę obowiązujące w patriarchalnym społeczeństwie.
Pytań ciśnie się na usta kilka: (1) Czy Żurawiecki ma poczucie humoru?; (2) Czy Żurawiecki ogląda do końca filmy, o których pisze?; (3) Czy Żurawiecki wie o własnym zideologizowaniu?; (4) Czym jest zdaniem Żurawieckiego sztuka?
Moje cząstkowe odpowiedzi, na zasadzie „argumentu nie wprost”, są następujące:
(1)
Cytowana scena z My Fair Lady jest sceną komediową. Ofiarą dowcipu nie jest Eliza, ale profesor Higgins: tak bardzo ogarnięty swą naukową obsesją, że nie dostrzegający człowieczeństwa własnej uczennicy. Kiedy Eliza połyka jedną ze szklanych kulek mających skorygować jej wymowę, śmiech wycelowany jest nie w Elizę (z której udręką się identyfikujemy!), ale w szaleństwo metody Higginsa (którego wolelibyśmy nie spotkać na naszej drodze).
(2)
Film kończy się absolutną porażką Higginsa, który zostaje dotkliwie ukarany za uprzedmiotowienie Elizy. Fakt, że Eliza na końcu ląduje w jego ramionach, nie jest efektem gerontofilii, ale przebaczenia. Zarówno bohaterka, jak i widzowie, znają już ogrom egoizmu Higginsa – staje się on figurą żałosną. Tylko przebaczenie Elizy (a zatem jej moralna wyższość nad nim) gwarantuje (i tak utrzymany w tonie na pół gwizdka) happy end.
(3)
Klucz ideologiczny, ujawniający stosunki władzy odzwierciedlone bądź powielone w wybranym dziele filmowym, jest u Żurawieckiego kluczem jedynym i uniwersalnym. Zez interpretacyjny, każący ignorować kwestie piękna, dowcipu, humoru, rysunku psychologicznego, filozofii, kompozycji obrazu, konstrukcji dramaturgicznej – zastępujący je wszystkie „dyskursem”, „ideologią”, „subwersją”, „patriarchatem”, „konstruktem” – otóż taki zez zamyka odbiorcę na bogactwo artystycznego przekazu. Chyba najsmutniejsza jest w tekście Żurawieckiego zamierzona finalność: oto odkrywana jest przed nami „prawda”, dotąd przemilczana i pogrzebana pod zwałami dziejowego kłamstwa. Esej Żurawieckiego czyta się trochę jak jedynie słuszne interpretacje „sztuki burżuazyjnej” pisane według wytycznych Żdanowa. Są równie niewzruszone w swej pewności i równie rewizjonistyczne w tonie (a także – last but not east – równie zero-jedynkowe w swym światopoglądzie).
(4)
Sztuka jawi się u Żurawieckiego jako szarada; łamigłówka do rozszyfrowania. Kluczem do szyfru jest wiedza o wiecznej opresji i przemocy, jaką silni fundują słabym. Klucz posiada tylko interpretator: twórca brnął w błędy i wypaczenia, utrwalając niebezpieczne status quo. Interpretator odkrywa prawdę, ale jej skomplikowaną naturą nie jest już zainteresowany. Dzieło jest jak karta do gry, ułożona przez artystę awersem do blatu. Zadaniem krytyka jest ową kartę odwrócić i zaśmiać się gromko, ujawniając zarazem „manipulację”.
Gdzie w tym wszystkim miejsce dla Audrey Hepburn? Gdzie miejsce dla jej dowcipu, piękna, ogromnej wewnętrznej siły…? Gdzie miejsce na oczywisty fakt, że męskie postaci ją otaczające zawsze okazywały się od niej mniej inteligentne emocjonalnie…? Gdzie rozdziawiona gęba Williama Holdena, który patrzy na Sabrinę (1954) i jej nie poznaje – była dla niego dzieckiem i służącą, a tymczasem jest piękną i silną kobietą, potrafiącą odrzucić jego agresywne zaloty i wybrać mniej przystojnego Bogarta…?
Odpowiedź jest pewnie ta sama, co za czasów Żdanowa: miejsce tego wszystkiego jest na śmietniku historii. Pozostaje tylko czekać na kolejny tekst, z którego dowiemy się tym razem, że „uwikłany w dyskurs patriarchalnej męskości” Hollywood zawsze opowiada o pięknych młodych mężczyznach, lekceważąc zupełnie panów w średnim i starszym wieku. Oczywiście, przy pisaniu takiego eseju, nowym zestawem faktów „do przemilczenia” będzie treść Sabriny, Zabawnej buzi (1957), Szarady (1963) i jeszcze kilku innych.
Trudna rada. W tramwaju ideologii fakty zawsze muszą ustąpić miejsca Tezie.
Żurawiecki mógłby mieć trochę racji, gdyby przedstawione kwestie zidentyfikował jako problemy naszej kultury i sztuki w ogóle (może niekoniecznie współczesnej, ale w dużej mierze dotychczasowej) nie zaś odnosił się do samej postaci Audrey Hepburn (zupełnie bez sensu). Michał znów ma rację: kulą w płot Panie Bartoszu. 2:0 (czy to może już 3:0?)
OdpowiedzUsuńPoza tym nie rozumiem, czemu BŻ kojarzy życie erotyczne dorosłych, choćby nie wiem jak wyuzdane, z "zagrożeniem" czy "przerażeniem".
OdpowiedzUsuńPrzestałam regularnie czytać Żurawieckiego, choć kiedyś był dla mnie jednym z lepszych krytyków filmowych. Ale dopóki nie manifestował się bezczelnie ze swoja orientacją ( sama orientacja jest ok, krzykliwe obnoszenie się z nią już nie), dopóki zupełnie się nie zdewiował, wszystkie filmy czytając lekturą okołogenderową, dopóki istotny był dla niego konkretny film, a nie teoria, w ramy której wciskał każdy, nadający się do tego lub nie, tekst filmowy, był w miarę rzetelnym, a przede wszystkim bardzo sprawnym językowo krytykiem.
OdpowiedzUsuńOd lat bodajże 5-7 ostrzy sobie pazurki na kilku leit-motivach i szczerze mówiąc staje się to zupełnie nieznośne. Sama się zastanawiam, czy ma on aż tak wąskie horyzonty, czy coś mu się nagle stało i poczuł się w obowiązku wobec jakiejś bliżej nieokreślonej misji ( zgoła odmiennej od misji braci Blues)?
Dodać muszę, że od lat nie jestem na bieżąco z krytyką filmową pana Żurawieckiego, więc nie potrafię powiedzieć, czy zawsze jest monotematyczny. Natomiast raz na jakiś czas sięgam po jego recenzje czy artykuły i - może mam pecha - zawsze trafiam na ten sam refren. Męczące to.
L.
Ps.Gdzieś czytałam, że Autor Bloga jest laureatem Nagrody im. K. Mętraka. Żurawiecki też. Mam nadzieję na inne ścieżki kariery obu panów.
Aha, i jeszcze jedno - Żurawiecki chyba nie wie, że inni też czytali Foucalta. Big whoop.
OdpowiedzUsuńL.
*Foucaulta
OdpowiedzUsuńGratuluję bardzo ciekawego bloga, często zaglądam i czytam z najwyższą uwagą. Co do p. Żurawieckiego, który ostatnio stępił sobie pióro, to aż dziw bierze, czego można się doszukać jak się zbyt głęboko kopie, Bergman w cyrku znalazł worek tragedii, inni widzą w Smerfach komunistyczną propagandę.
OdpowiedzUsuńKilka spraw:
OdpowiedzUsuń(1) Dziękuję za miłe słowa, które tu padły.
(2) Absolutnie nie gram z p. Żurawieckim "na punkty". Wydaje mi się że napisanie polemiki jest formą komplementu: znaczy tyle, że wyrażone w czyimś tekście poglądy były na tyle wyraziste, że sprowokowały nas do sprzeciwu.
(3) Nie mam nic przeciwko tzw. "obnoszeniu się" z orientacją homoseksualną, ponieważ większość ludzi stosuje tutaj podwójne standardy: krzywdzące i niesprawiedliwe. Nie słyszałem, by ktoś krytykował trzymających się publicznie za rękę chłopaka i dziewczynę za "obnoszenie się" z ich heteroseksualną orientacją. Tymczasem jakiekolwiek nawiązanie autora do własnego homoseksualizmu jest już "ostentacją". Jerzy Pilch często pisze o pięknych kobietach w swych felietonach. Nie słyszałem, by ktoś nazwał go "propagatotem heteroseksualności".
(3) Zgadzam się jednak, że w tekstach Żurawieckiego od pewnego czasu króluje perspektywa genderowa, która jest w moim przekonaniu bardzo zawężająca. Może być jedną z wielu prespektyw, ale w momencie kiedy sięga po hegemonię, staje się ideologią -- największym wrogiem krytyki, ale i filozofii jako takiej. Dlatego mówię stanowcze "nie" esejowi Żurawieckiego. Niemniej nie mam mu nic do zarzucenia jako człowiekowi: nie miałbym nawet do tego prawa.
Tak czułam, że moje sformułowanie może być odebrane jako łagodna wersja tekstu bodajże Pietrasika o "La Mala Educacion". Proszę zauważyć, że nie pisałam nic na temat manifestacji uczuć na co dzień. Jeśli ludzie robią to w sposób przyzwoity to nie interesuje mnie, czy jest to perspektywa dwóch mężczyzn, dwóch kobiet, czy pary heteroseksualnej.
OdpowiedzUsuńCo innego, gdy chodzi o teksty. Dla mnie czytanie wszystkiego przez pryzmat np. seksualności jest równie zawężające jak czytanie przez pryzmat np. białego człowieka, Azjaty, kobiety itd.
Ciekawe, że święcące sukcesy dyskursy wszelakich mniejszości nie zauważają, że robią dokładnie to samo, co robił tzw. postplatoński dyskurs wykluczenia. Narzucają jedyną słuszną perspektywę, ograniczają się jedynie do swojego podwórka, krzywdząc tym samym wszystko to, co znajduje się poza nim. Wykluczenie part deux.
Nie interesuje mnie, że Żurawiecki jako człowiek jest homoseksualistą. Raduje mnie szczęście i spokój każdego człowieka. Ale denerwuje mnie, że Żurawiecki krytyk jest monotematyczny. Owszem, zaraz usłyszę, że przecież nie da się wyjść ze swojej cielesności, osobowości, jaźni i innych atrakcyjnych sformułowań. Mam jednak głęboką wiarę, że można we wszystkim zachować umiar.
Poza tym, argument o Pilchu odrzucam, z trzech względów:
1. Czym innym jest pisanie o pięknych kobietach (czy pięknych mężczyznach), a czym innym epatowanie tym tematem (czy tylko ja widzę w tym różnicę?)
2. Wszelkie natrętne odwołania do jakichkolwiek tematów są po prostu nieprofesjonalne, momentami śmieszne. Dlatego śmieszny bywa Pilch, zupełnie wstrętny Jastrun, czasem też chociażby Iwasiów czy Szczuka.
3. Pilch jako autorytet?
Ideałem jest, kiedy czytający ( a mam tu na myśli wszelkiego rodzaju teksty, te X muzy również), wychodzi od słów i obrazów, a nie od własnej idei, do której przykrawa wszystkie "akcydensy".
Skrzywienia ideologiczne mogą być różne, ale wszystkie są jednakowo szkodliwe. Źródła skrzywienia Żurawieckiego są nazbyt oczywiste, żebym udawała, że ich nie widzę, bo to będzie "niepoprawne".
Przypominam jeszcze, w tej obszernej i wymykającej się niekiedy meritum wypowiedzi, że np. Jacek Dehnel czyni swoją seksualność i ogólnie - seksualność - jednym z wielu tematów swojej twórczości (felietonisty, literata). Cieszy mnie to, bo choć jego fanką nie jestem, to przecież dużo przyjemniej czyta się teksty, których treści nie przewidzę, patrząc jedynie na nazwisko autora.
I na sam koniec - nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Żurawiecki wyważa otwarte drzwi. Walczy jako ostatni sprawiedliwy o sprawę, która już dawno została wygrana, przyjęta, zaakceptowana.
Dziękuję za odpowiedź.
Pozdrawiam serdecznie.
L.
@L
OdpowiedzUsuń"Jeśli ludzie robią to w sposób przyzwoity"
Ale co to znaczy przyzwoity?
"Mam jednak głęboką wiarę, że można we wszystkim zachować umiar."
Dlaczego należy zachowywać umiar?
"np. Jacek Dehnel czyni swoją seksualność i ogólnie - seksualność - jednym z wielu tematów swojej twórczości (felietonisty, literata)."
Może nie trafił jeszcze na temat, który stałby się jego obsesją?
1) Michale, pewien mądry profesor, którego obaj mieliśmy przyjemność słuchać, żartował parę lat temu, że niedługo pracownicy naukowi nie zajmujący się gender będą pewnie musieli pożegnać się z uniwersytecką karierą. Być może wkrótce czeka to i krytyków filmowych. :)
OdpowiedzUsuńOby nie, bo masz absolutną rację, że zez interpretacyjny zamyka na inne, nie mniej ciekawe perspektywy.
2) Jerzy Pilch propagatorem heteroseksualizmu jest i chwała mu za to. Podobnie jak jest propagatorem piłki nożnej. Słowem - uprawia tematyczny płodozmian, trzymając się spraw dla siebie istotnych. Przede wszystkim zaś - nie stara się wyważać żadnych drzwi (otwartych, czy nie - inna sprawa), lecz uprawia sztukę. Raz wychodzi mu to lepiej, raz gorzej, ale zawsze jest w tym pisarski profesjonalizm.
3) nie interesuje mnie homoseksualizm red. Żurawieckiego. Ale nudzi jego monotematyzm. Bo przecież nie możemy dać się zwariować - nie można czytać filmoznawczych tekstów przez pryzmat biografii autora. A choć B.Ż. napisał w swym życiu całkiem przyjemną powiastkę, wciąż pisze jako krytyk filmowy, nie zaś - artysta z piedestału.
Pozdrawiam
Bartek
Wszystko ok, tylko nie bardzo wiem, Michale, co to znaczy "być krytykiem niezideologizowanym" i czy taka postawa w ogóle jest jeszcze możliwa? Krytyk - pisząc tekst - ma zapomnieć o tym, że żyje w takim a nie innym świecie, w takim a nie innym kraju, że ma takie a nie inne poglądy, że - idąc jeszcze dalej - uważa tak, a nie inaczej? Istnieją krytycy konserwatywni, liberalni, lewaccy, katoliccy i - postawa, do której zdaje się zachęcasz - neutralni? Neutralni, czyli jacy? Zachwycający się pięknem samych obrazów, esteci czczący sztukę dla sztuki, a nie zwracający większej uwagi na - mówiac najprościej - społeczne czy polityczne "ładunki" filmów?
OdpowiedzUsuńserdecznie
GW
I od razu, bo rzecz właściwie na temat, odsyłam do swojego tekstu również na "Dwutygodniku", który być może czytałeś: http://www.dwutygodnik.com.pl/artykul/1083-filmowcy-u-bram-filmowcy-pod-sciana.html
OdpowiedzUsuńChciałbym przeczytać twoją recenzję z tego tomu;) I w żadnym razie nie ironizuję, naprawdę czekam z niecierpliwością i z zainteresowaniem śledzę twoje kolejne teksty poświęcone "zaangażowaniu" kina czy też polemiki z tymże.
@tw - odpowiedziałabym, ale trochę niezręcznie mi powtarzać truizmy. I naprawdę boję się o przyszłość, kiedy słyszę pytania "co to znaczy przyzwoity?" oraz "dlaczego należy zachowywać umiar?". Nawet, jeśli są wariancją Piłatowskiego "co to jest Prawda?"
OdpowiedzUsuń@Nawet, jeśli są wariancją Piłatowskiego "co to jest Prawda?"
OdpowiedzUsuńAch, cisną się na usta w kontekście Pani zarzutów pod adresem B.Ż. Kusi mnie, by dodać: "Bowiem nie znajduję w nim żadnej winy", ale musiałbym uściślić "prawie żadnej", co nie brzmi już tak elegancko.
Widzę, że kontrowersja zaczęła żyć własnym życiem :-) Nie zamierzam jej rozstrzygać (zresztą nie potrafię). Powiem tyle: monotematyczność Żurawieckiego nadwyrężyła moje zaufanie do tego krytyka. Czytając go nie mam wrażenia (jak kiedyś) uczestnictwa w intelektualnej przygodzie, ale raczej w nabijaniu punktów takiemu a nie innemu światopoglądowi.
OdpowiedzUsuń@Grzegorz - Krytyk ma (musi mieć) swoje poglądy, ale jest w tarapatach jeśli owe poglądy stają się podstawową miarą, jaką przykłada do dzieł sztuki. Gdybym miał wskazać na konstytutywną cechę sztuki jako takiej, wskazałbym na jej SKOMPLIKOWANIE. Tymczasem klucz stosowany przez Żurawieckiego i przez innych krytyków nazwanych przeze mnie zideologizowanymi, opiera się na SYMPLIFIKACJI. Jeśli Żurawiecki wyrywa z MY FAIR LADY jedną scenę, ignoruje zakończenie filmu i w dodatku nie dostrzega konwencji komediowej, w jakiej została zrealizowana, to to nie jest dla mnie dobra krytyka -- choćby nie wiem jak słuszne były poglądy, jakim daje w swym tekście wyraz.
L.: Ciekawe, że święcące sukcesy dyskursy wszelakich mniejszości nie zauważają, że robią dokładnie to samo, co robił tzw. postplatoński dyskurs wykluczenia. Narzucają jedyną słuszną perspektywę, ograniczają się jedynie do swojego podwórka, krzywdząc tym samym wszystko to, co znajduje się poza nim.
OdpowiedzUsuńNo właśnie: jeśli czytać tekst p. Żurawieckiego jako traktat polityczny (bo z tym gatunkiem ma chyba więcej wspólnego, niż z krytyką filmową), to najsmutniejsze w nim jest dla mnie to, że on pisze o pewnym rodzaju miłości między dwoma ludźmi – mianowicie, jak sam to nazywa, o gerontofilii – dokładnie takim samym oskarżającym tonem, jakim jeszcze kilka dziesięcioleci temu było przyzwoite (i, niestety, w pewnych „ciemnogrodzkich” kręgach nadal jest) pisać o miłości homoseksualnej. Tak jak dla niektórych ludzi już wspomnienie o tym, że kochankowie są tej samej płci, jest wystarczającym oskarżeniem, to dla Żurawieckiego nim jest wspomnienie o różnicy wieku między Hepburn a jej partnerami filmowymi; tak jak ci pierwsi od razu kojarzą homofilię z Sodomą i Gomorą, to Żurawiecki kojarzy gerontofilię z Markizem de Sade; nie mówiąc już o odwołaniu się do „najstraszniejszych perwersji i sadystycznych skłonności” i nawet do kazirodztwa... Nie ma tu miejsca dla żadnych półtonów, żadnych okoliczności łagodzących, żadnego wybaczenia. Wydaje się, że światopogląd niektórych przypomina grę o sumie zerowej: zaakceptowanie jednego zjawiska musi automatycznie oznaczać negowanie i nawet oskarżenie drugiego. I to jest właśnie smutne.
Replika MO z 19 maja 2010 09:52 jest dość przekonującym podsumowaniem tematu. Zgadzam się w pełni i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMD
Odbiegając od ideologicznej przemocy ideologizacji współczesnej krytyki największym błędem Żurawieckiego jest wybranie na swoją ofiarę Audrey Hepburn - a zwłaszcza Rzymskich Wakacji i My Fair Lady. Jak by nie oglądać Rzysmskich wakacji więcej jest w nich próby złamania mitu o kobiecie która po znalezieniu miłości zrywa ze swoim życiem niż pochwały etykiety. Księżniczka wybierająca władzę ( nawet obwarowaną etykietą) to jednak kobieta wyzwolona. Co do My Fair Lady to jednak należy pamiętać że przecież inspiracją jest tu Pigmalion - opowieść o klęsce mężczyzny który kreując nie jest w stanie powstrzymać uczucia. Tak więc pomijając fakt że interpretowanie nauki Elizy jako tortur świadczy o bolesnym braku poczucia humoru to jeszcze autor tego tekstu powinien zobaczyć film do końca. Przecież biedny prof. Higgins zostaje w końcu pokonany nie tylko przez własne uczucie ale przez sojusz Elizy z jego matką. Pomijam tu fakt że np. Śniadanie u Tiffaniego pokazuje, że bohaterkom Audrey daleko od niewinności. Obawiam się jednak że autora zawiódł przede wszystkim dobrany nieco na siłę jeden klucz do interpretacji bardzo różnych ról - niestety każda ideologia która ma jedno wytłumaczenie na wszystko wcześniej czy później się kompromituje
OdpowiedzUsuń@Veikko - Brawo!
OdpowiedzUsuń@cara - Pełna zgoda! Zapomniałem nawiązać do mitologicznego podłoża MY FAIR LADY, które jeszcze mocniej ukazuje, jak zawężone jest spojrzenie Żurawieckiego w tym tekście. Pozdrawiam :)
Łaaa. Napisz coś o Żydach pliz.
OdpowiedzUsuńS., Maciek S.
Wiem. Napisz o "Człowieku poważnym". Niedługo w kinach. Plizzz. M.
OdpowiedzUsuńOsobiście nie zgadzam się z takim postrzeganiem Audrey Hepburn jak u Zurawieckiego. W moich oczach nigdy nie występowała jako anioł bez skazy, nie jawi się też jako postać dramatyczna, owszem jej biografia jest napiętnowana przeżyciami z II Wojny Światowej, ale tysiące ówczesnych ludzi przeżyło ten sam koszmar. Fakt jej współpracy z UNICEFEM jest po prostu godny pochwały. Ponadto, rozwody Audrey, dodają ciekawości i prawdziwości życia jej biografii- jak widać nie jest idealna. Jej filmy są po prostu piękne, ponieważ ukazują jej styl i talent,a nie blond włosy i narzucającą się seksualność. Atmosfera tych produkcji jest jakby z innego świata- czarodziejska, zawoalowana, stylowa. Dla mnie jako osoby w wieku lat 18, imponuje ona bardziej niż współczesne zapalające się i jeszcze szybciej gasnące gwiazdki. Kariera zrobiona biustem czy wulgaryzmem, jest do niczego - nie mówię oczywiście o wysublimowanym (pięknym) erotyźmie, będącym atutem wielu porządnych aktorek, znanych z tego. Hepburn była nietypowa, utalentowana i stylowa. A mroczną stronę mogło mieć ewentualnie jej prawdziwe życie. Tylko, że każdy z nas taki cień w sobie ma. W związku ze starszymi partnerami filmowymi , uważam, że Audrey miała po prostu szansę zagrać u boku najlepszych. W końcu która kobieta nie chciałaby takiego Humphreya Bogarta jak w Casablance- który jak dla mnie nie ma w sobie nic z tatusia? Cieszę się, że to ona może być moją idolką a nie ktoś z kanonu oferowanego przez MTV.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
uważam, że Audrey Hepburn nie miała do zaoferowania NIC poza twarzą, zresztą upiekszoną kosmetykami i sztucznymi rzęsami. Bezosobowa marionetka, poruszana sznurkami kierujących ją osób, które wkladały jej w usta mądre słowa, sentencje i- jako osoba moralna- nie napiszę, co jeszcze. Domniemam, że lista nazwisk mężczyzn wpływowych Holywood, przez których łózka się przewinęła, jest imponująco długa; wręcz odwrotnie proporcjonalna do jej warsztatu i talentu aktorskiego. Na jednym z forow poświęconych owej "aktorce" przeczytalam wypowiedź: "widzę twarz i nic więcej". Otóż uważam, że jest to 100% prawda-Audrey Hepburn niestety ogranicza sie tylko do tego, jednego z wielu kobiecych przymiotów, ktory, moim zdanie wpłynął na całkowitą generalizację percepcji jej osoby-pod wpływem oczarowania jej obliczem przypisano "aktorce" talent oraz wszelkie najznamienitsze cechy charakteru, klasę. Zresztą, jeżeli jej rzekomo własne przemyślenia i wypowiedzi na temat swojego wyglądu były prawdziwe, śmiem podejrzewać ją o hipokryzję. Mówiła, że nie znosi przyklejanych sztucznych rzęs, więc czemu pozwoliła je sobie doczepić? Za apogeum hipokryzji uważam natomiast jej bezdyskusyjna krytykę nt. swego wyglądu- "krzywe zęby i nos, duże uszy, duży nos..."W świetle wizerunku wyłaniającego się z KAŻDEGO z filmów, w którym występowała, nasuwa się bardzo jednoznaczna myśl w odniesieniu do tych krytycznych słów na swój temat...Myślę, że gdyby rzeczywiście chciała udowodnić swój talent, mogłaby wcielić się w postać, u której uroda nie gra pierwszych skrzypiec: zaniedbaną, porzuconą, skrzywdzoną, bezdomną...Jak widać, role pięknych, zadbanych kobiet bardzo jej odpowiadały, a filmy z jej udzialem zdobyły piorunującą furorę właśnie dzięki jej wystudiowanemu, wypolerowanemu wizerunkowi "na śliczną, niewinną, glupiutką małolatę". Niestety uważam, że za tą fasadą kolorowych szminek, cieni i eleganckich sukien nie kryje się nic ciekawego i godnego uwagi. A aktor czy aktorka powinni mieć przede wszystkim barwną osobowość,wnętrze, bo to stanowi o jego wartości, a nie wymalowana maska, która w każdej chwili może spaść. W kwestii "na czym świat stoi" niewiele się zmieniło: nie wszystko złoto co się świeci-a jednak Audrey Hepburn jest znakomitym zaprzeczeniem tego powiedzenia.Świat goni za pięknem- a to jest slaby fundament, na którym nie zbuduje się stabilnego domu, ale za to zrobi łatwą kasę-jak najbardziej!!! Za pieniądze świat się podli, za pieniądze świat się modli-aktualne od czasów wymyslenia pieniądza. Ale w tym wypadku ta straszna konkluzja nie kladzie się cieniem na owej "aktorce", lecz na naszym, jakże powierzchownym spoleczeństwie: miła powierzchowność jest elementem JEDYNYM i wystarczającym do przyciągnięcia- a co gorsze- UTRZYMANIA uwagi i zainteresowania daną osobą! Tematy niszowe nigdy nie trafiały w masowe gusta ludzi (czytaj motłochu). Daleka jestem jednak od generalizowania, gdyż w każdym zakątku świata znajdą się ambitne jednostki, których zdoloność patrzenia sięga głębiej niż tylko do wyglądu zewnętrznego. Moim zdaniem, jedną z postaci show-biznesu, która zaszla wysoko wlaśnie dzięki-TYLKO I WYŁĄCZNIE- swojemu talentowi literackiemu jest Dorota Masłowska-nikomu nieznana dziewczyna z małego miasta. Bez znajomości, bez ukladów, bez tony tapety na twarzy. Uważam, że to ona jest prawdziwą, bo BEZKOMPROMISOWĄ gwiazdą o nieelastycznych poglądach, mającą odwagę przedstawiać świat widziany swoimi oczami, bez naginania jego wizji do tymczasowo ponujących poglądów czy mody. Wulgarne slownictwo pojawiające się w jej powieściach jest najlepszym tego dowodem. Jednakże prostacka chołota potraktowała jej powieści jako pieśń pochwalną prymitywizmu i chamstwa, jak rownież starsze panie o wyostrzonej moralności. Na tym właśnie polega płytkość percepcji społeczeństwa oraz jego zawężone horyzonty myślowe: to co z zewnątrz ładne i kolorowe jest cacy, a co brzydkie, jest be. A jakie to jest w środku, to nie ma już żadnego znaczenia. Dziękuję. Do widzenia. Aleksandra Jeżyńska
OdpowiedzUsuńZaniemówiłem. Pozdrawiam, choć z lękiem.
OdpowiedzUsuń--MO
hehe...kto głupi się urodził, ten głupi umrze...:D
OdpowiedzUsuńNo nic, przyjmę ten los z pokorą :-)
OdpowiedzUsuńKurczę...czytam ten tekst, komentarze i jest coś, co całkowicie odwraca moją uwagę od głównego tematu publikacji-piękny, mądry styl pisania, który ściąga moje myśli na całe łany kompleksów!Chyba miną wieki, zanim ja nauczę się wyrażać moje myśli w tak bogaty i kreatywny sposób i będę się tak wysławiać! Widzę przepaść, dzielącą mnie od Waszego polotu i bystrości...
OdpowiedzUsuńZagubiona
Jakie tam kompleksy! Dzięki za głos, ale w Twojej wypowiedzi nie widzę żadnych braków - wręcz przeciwnie - więc uszy do góry :-)
OdpowiedzUsuń