13 lipca 2010

Dlaczego nie będziemy drugą Rumunią


W nowym „Przekroju” (28/10) Piotr Marecki słusznie stawia Rumunię za wzór do naśladowania przez polskich filmowców. Czytam, zgadzam się, ale… jedna ręka nie klaszcze. Dlaczego?

Nie wierzę, by polskie kino wyszło prędko z zapaści i nie wierzę, by udało nam się powtórzyć „rumuński cud”. Przyczyna jest prosta: nasze myślenie o kinie jest śmiertelnie skostniałe. Nadal wydaje nam się, że dobry polski film to taki, który „sprawnie opowie zajmującą historię”. Z drugiej strony wpojony nam przez komunę (i nie tylko) snobizm każe kląć na „hollywoodzką szmirę” i oczekiwać, że film europejski (a zatem i polski) ową szmirę jakoś prześcignie, przekroczy, zaoferuje coś „innego”, bardziej „artystycznego”.

Otóż jest to myślenie schizofreniczne, bo kino hollywoodzkie i kino „dobrze  opowiedziane” – to jedno i to samo. Jeśli chcemy robić kino „zajmujących historii”, powinniśmy udać się na nauki do Hollywood właśnie; organizować warsztaty z tamtejszymi specami od trzech kulminacji, dwunastu kroków i motywacji postaci, w typie Syda Fielda. Bo innej drogi do sprawności warsztatowej nie ma. Dowiódł tego pięknie Paweł Borowski, autor Zera (2009) – najlepiej skonstruowanego polskiego filmu ostatnich lat, zbierającego zasłużone nagrody na całym świecie.

Polskie kino może albo pójść za Borowskim, czego mu (kinu) szczerze życzę, albo – i to jest drugi, równie pożądany wariant – może otworzyć się na eksperyment formalny i zaproponować nową estetykę. Bo to de facto stało się w Rumunii, gdzie kilku reżyserów i scenarzystów ni mniej, ni więcej, tylko przekształciło ekranowy realizm. Ekstremalnie długie ujęcia, odważne zabawy z czasem rzeczywistym, kilometrowe dialogi i równie kilometrowe odcinki milczenia: to wszystko nie jest „sprawnie opowiedziana historia”; to jest kinowy eksperyment z formą.

Śmierć pana Lazarescu (2005) Cristi Puiu: dwie i pół godziny w czasie rzeczywistym, od pierwszych bólów żołądka do tytułowego zgonu. 12:08 na wschód od Bukaresztu (2006) Corneliu Porumboiu: półtorej godziny projekcji, z czego bite 45 minut to podana w skali 1:1 transmisja telewizyjnego talk-show. Wreszcie ostatnie arcydzieło, czyli Policyjny, przymiotnik (2009) tegoż Porumboiu: śledztwo kulminujące 20-minutową dyskusją o semantyce słowa „sumienie”.

Wszystkie te filmy zrobione są z żelazną dyscypliną, ale pozostają eksperymentami. Należą do szczytowych osiągnięć kina ostatniej dekady, ale śmiem twierdzić, że nigdy nie dostałyby dofinansowania od polskiej instytucji – ich scenariusze zapewne wróciłyby z adnotacją: „przegadane”, „nie dość dramatyczne”, „niefilmowe”.

Są dwie drogi. Albo zrozumiemy, że liczy się stereotypowa, ale diabelnie trudna do opanowania sprawność i będziemy ją zdobywać w pocie czoła ucząc się od mistrzów ze Stanów; albo otworzymy się na solidne eksperymenty, które nie będą intelektualną papką à la Nieruchomy poruszyciel (2008), tylko autentycznym estetycznym novum.

Do tego czasu możemy śnić swój sen o Rumunii, podczas gdy sami Rumuni zrealizują jeszcze niejeden wybitny film.

1 komentarz:

  1. Super, tylko ostatnio miałam okazję rozmawiać z rumuńskimi krytykami i...oni strasznie narzekali - że "sukces" i popularność ich filmów na światowych festiwalach miał nikły, niemal żaden oddźwięk w kraju, w rumuńskich kinach nikt prawie nie chodzi na te "sukcesy". Pytanie - czy tego chcemy?

    OdpowiedzUsuń