Ocena: **
Prostytucja płodzi eufemizmy. Robimy unik mówiąc o najstarszym zawodzie świata; wywijamy się mało konkretnym nierządem. Rewolucja seksualna co prawda rozwiązała nam nieco języki, ale fenomen handlu własnym ciałem pozostaje wstydliwy i napiętnowany. Kłopotliwy i dla prawa, i dla obyczaju – wymarzony zatem dla kina.
Steven Soderbergh dał nam niedawno zimny, analityczny wgląd w życie luksusowej call-girl (obecnie nazywanej eskortą) w swym The Girlfriend Experience (2009). Na tym tle gest Stephena Frearsa, sięgającego do pokrytych kurzem pism francuskiej skandalistki Collette (1873–1954), musi wydać się z jednej strony staroświecki, a z drugiej całkowicie logiczny. Wszak Frears udowodnił już lata temu, w Niebezpiecznych związkach (1988), że nie jest mu obce francuskie podejście do spraw ciała (dwie części pożądania na jedną część rytuału; odwrotnie niż na jego rodzinnych Wyspach).
Chéri brzmi dla naszych zbombardowanych reklamą uszu bardziej jak nazwa czekoladki z likierem, niż obietnica filmowego szaleństwa. Może właśnie dlatego sprawiany przez ów film zawód nie jest szczególnie dotkliwy (chyba że ktoś pójdzie do kina oczekując dzieła na miarę Królowej [2006]). Co prawda prestiż nowego projektu jest ewidentny już w samej obsadzie – pamiętna z Niebezpiecznych związków Michelle Pfeiffer tu dostaje rolę wiekowo bliższą Markizie De Merteuil – ale film aż do końca nie znajduje właściwego tonu i przypomina trwającą półtorej godziny rozbiegówkę do akcji właściwej.
Pfeiffer gra tu starzejącą się paryską kurtyzanę Leę de Lonval, która bierze pod swe skrzydła młodego syna przyjaciółki po fachu. Jeśli poprzednie zdanie zawiera aż trzy eufemizmy, to pokrywa się to ze strategią reżyserską Frearsa (wywiedzioną zapewne z literackiego oryginału, którego piszący te słowa nie zna). Żadnej dosłowności; same mrugnięcia i półuśmiechy. Brzmi to atrakcyjnie, ale wykonane zostaje dość nużąco. Romans Lei z ladaco (zwanym przez nią Chérim) jest inkrustowany erotyczną konfekcją w rodzaju ujęć nagich pleców z rozsypanym bujnym włosem Pfeiffer, a także hojnie eksponowanym – dla kontrastu idealnie bezwłosym – torsem Ruperta Frienda, okutanego w wiecznie zsuwającą się satynę szlafroków.
Film nie zajmuję się ceną, jaką musi płacić osoba regularnie oddająca swe ciało dla zarobku i klasowego awansu. Źródłem bólu jest tu raczej niesprawiedliwość biologii, która zgodnie ze słowami narratora za bardzo oddaliła daty urodzin Lei i Chériego. Czy Lea czuje do swego ciała wstręt…? Czy coś w niej umarło przez te wszystkie zapłacone z góry noce…? Jako się rzekło, Frearsa ta ewentualna cena nie obchodzi (a przecież jakaś być musi: inaczej Gigi [1959] z pamiętnej musicalowej adaptacji Colette nie buntowałaby się przeciwko zostaniu kurtyzaną).
Przygoda Lei i rozpustnego młodzieńca wyda niespodziewane miłosne owoce, z których najtrwalsza okaże się wzajemna tęsknota. Trudne wybory, jakie przez wzgląd na pozycję społeczną i planowane potomstwo będzie musiał podjąć Chéri, faktycznie eksplodują dopiero w długiej scenie finałowej rozmowy z Leą. Dramaturgicznie jest to rdzeń filmu – pojawiający się niestety po niewczasie, kiedy widz zdążył się już znudzić sfingowaną elegancją całości.
Film wpada bowiem w tę samą pułapkę, która pogrzebała Panią Henderson (2004) tegoż Frearsa: frywolny ton nie jest tu czymś zapracowanym, ale zostaje narzucony arbitralnie już od sceny pierwszej. Nie zdążyliśmy jeszcze poznać postaci, ale już wmawia się nam, że będzie z nimi niezła zabawa. Kathy Bates, jako matka (i poniekąd stręczycielka) Chériego, zostaje wciśnięta w absurdalne kostiumy wypychające biust na wysokość podbródka – i ustawiające postać jako groteskową jeszcze zanim otworzy usta. Podobnie jest z większością aktorów drugiego planu, ucharakteryzowanych na chodzące karykatury figlarnego wyuzdania, które z czasem przestaje być śmieszne, a zaczyna trącić cynizmem.
W środku tego smutnego w gruncie rzeczy – choć w założeniu rubasznego – cyrku znajduje się Michelle Pfeiffer. Jej Lea powiada w pewnym momencie, że dobre ciało się nie starzeje – i choć nie dodaje ani słowa o ewentualnym chirurgicznym wspomaganiu, którego żywym dowodem jest twarz samej Pfeiffer – to przyznać trzeba, że i postać, i aktorka, promieniują w tym filmie pięknem. Cóż z tego, że wszystkie jej kwestie mówione są na jednym rejestrze (pomruku seksownego kociaka z czasów Człowieka z blizną [1983]), skoro patrzą na nas te dobrze znane, błyszczące oczy, nawykłe do podziwu i atencji…? Tego spojrzenia nie da się podrobić; Pfeiffer jest prawdziwą gwiazdą kina i bez niej cały film straciłby rację bytu.
Miarą artystycznej pośledniości Chériego jest chociażby to, że komputerowej korekcji barwnej używa się tu, by dostosować odcień lazurowego morza do sukienki głównej postaci – nie odwrotnie. Póki jednak nosi tę suknię Pfeiffer, jesteśmy w stanie wybaczyć i ową sztuczność, i wyraźny brak pasji, jaki dotknął wszystkich bodaj współtwórców tego bardzo mechanicznego filmu. Kiedy przychodzi pora na ujęcie ostatnie i Pfeiffer zwraca oczy prosto na nas, cała historia nie w porę przychodzącej i nie w porę uświadomionej miłości zyskuje odpowiedni ciężar. Fakt, że dzieje się to o 90 minut za późno, stanowi jeszcze inny wariant owej dziwnej asynchronii oczekiwań, na którą uskarża się narrator filmu.
Szkoda tylko, że w tym wypadku jest to rozdźwięk między filmem a jego widzem. Trudno też przejąć się porażką Frearsa na tyle, by zamarzyć o podobnym rozwiązaniu sprawy, jakie za najlepsze uznał koniec końców biedny Chéri.