Nie przyznaje się Złotych Malin za najsmutniejszą rolę roku: osobiście nominowałbym do niej Steve’a Martina za występ w To skomplikowane (2009) Nancy Meyers. Martin jest (był?) jednym z największych geniuszy komedii amerykańskiej, bez którego nie byłoby zapewne ani Jima Carreya, ani braci Farrelly’ch. Szkoda, że tak rzadko wraca się dziś do jego najlepszych filmów: bardzo możliwe, że w pamięci zapadnie nam Martin późny, czyli chodzący cień dawnego siebie.
Martin prawdziwy to Martin z lat osiemdziesiątych – czas od Szajbusa (1979) do L.A. Story (1991) można nazwać jego złotym okresem. Persona, jaką stworzył, była unikalna, bo zbudowana na paradoksie: egoistyczne dążenia nie były w jego wykonaniu skażone mizantropią. Był jak W.C. Fields, tyle że miłujący bliźniego. Jego wyszlifowana jeszcze w telewizji persona to idiota (oryginalny tytuł Szajbusa brzmi The Jerk) skłonny do entuzjazmu i spragniony seksu, a jednocześnie całkowicie niewinny i w jakimś sensie przed-seksualny. Martin jest jedynym komikiem, który potrafi uczynić radość samą w sobie zabawną – kiedy w Człowieku z dwoma mózgami (1983) Kathleen Turner w końcu wpuszcza go do łóżka, z oczu Martina sypią się iskry, a zarazem nie ma w nim ani trochę lubieżności. Seks jest dla niego tym, czym cukierek dla dziecka.
Niezwykła fizys Martina (młodzieńcze oczy, męskie rysy, siwe włosy kłócące się ze sztubackim zachowaniem) także odróżnia go od rywali – jego domeną nie jest samoświadoma klownada, jakiej mistrzem jest Carey. Martin jako aktor wrasta w swoją postać i nie puszcza do nas oka, mimo że otaczający go świat jest na poły surrealistyczny – śmiejemy się z absolutnej wiary, z jaką przystępują do działania jego bohaterowie (w przypadku Ace’a Ventury śmiejemy się raczej ze świadomego skoku wybitnego komika w idiotyczną rolę, jaką dla niego napisano – Carey nie pozwala nam o tym skoku zapomnieć).
Właśnie ta autentyczność Martinowego bohatera pozwala na jednoczesną identyfikację (chcemy, żeby mu się powiodło, bo sami chcielibyśmy wierzyć w coś równie mocno, jak on), jak i oderwanie się od niego jako postaci całkowicie niemożliwej. Martin jest jak kosmita, któremu życzymy dobrze, ale o którym wiemy, że ma inny od nas genotyp.
I choć jego fizyczna normalność pozwala mu grać role przeciętnych śmiertelników (jak w Spokojnie tatuśku [1988]), nigdy nie sprawiał mi w tych rolach przyjemności. Martin z jednej strony jest szczęściarzem: nie ma żadnych fizycznych atrybutów, które skazywałby go na komedię (w przeciwieństwie na przykład do Joan Cusack czy Johna Goodmana). Ale tak się składa, że ma atrybuty wewnętrzne, które – raz ujawnione w komedii – nie pozwalają o sobie zapomnieć w rolach poważniejszych. Martin bez szaleństwa i dobrodusznej głupoty to Martin okaleczony – i dlatego w To skomplikowane przypominał chodzącego lekomana, rozpływającego się w szczęściu po przyjęciu złotego strzału valium.
Na dobrą resztę dnia, Martin w najlepszym wydaniu:
Jakoś najbardziej do gustu przypadła mi rola w "Sierżancie Bilko". Ale z resztą tekstu się zgadzam może jest tak jak w Polsce ze dla komików po 50 nie ma już specjalnie miejsca w Hollywood? Chevy Chase uciekł (wrócił?) do TV, Aykroyd jeszcze jakoś przędzie na obrzezach i w rolach drugoplanowych, Murray postawił na role dramatyczne. Cała nadzieja w Ghostbustersach 3 ;)
OdpowiedzUsuńZ SIERŻANTEM BILKO mam ten problem, że to była oryginalnie roala Phila Sliversa, tak ja inspektor Clouzot należał najpierw do Sellersa, więc wysiłki Martina były takim post scriptum. Najbardziej go lubię w "jego" (tj. napisanych specjalnie dla niego) rolach. A to z komikami po 50 to prawda. Chyba tylko Jerry Stiller jeszcze jakoś sobie radzi.
OdpowiedzUsuńOryginału "Bilka" nie widziałem wiec się nie wypowiadam, a co powiesz o "Roxanne"? Scena z samokrytyką nosa - genialne. A co do komików to Eddie Murphy jeszcze walczy. Ja tylko czekam na 4 część "Gliniarza z BH". Skoro Ghostbustersi ruszyli to może i tu się uda.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem Steve Martin stanowi problem dla wielu reżyserów bo rzeczywiście najzabawniejsze jest konfrontowanie go z surrealizmem świata - wtedy jest najzabawniejszy. Poza tym zawsze jak go oglądam mam wrażenie że to komik z podobnym potencjałem co Bill Murray tzn. taki który mógłby się świetnie sprawdzić w poważnej roli ( ale nie za poważnej) - niestety jakoś nikt mu niczego w tym stylu nie podsunął.
OdpowiedzUsuńA co do Złotej Maliny to ja przyznałabym ją całemu filmowi za najbardziej zmarnowany aktorski potencjał.
Dla mnie pięknie się sprawdził w tylko jednym "poważnym" filmie, czyli w MIEDZIAKACH Z NIEBA, gdzie smutek bohatera był autentyczny, a surrealizm musicalowej konwencji dostarczał niezbędnego Martinowi cudzysłowa.
OdpowiedzUsuńO tak, "Pennies from Heaven" to bardzo nostaligiczny w gruncie rzeczy film, chyba nie do końca doceniony przez szersza publiczność. A i Walken był tam chyba w szczytowej formie.
OdpowiedzUsuńDo najlepszych występów „amigo” Martina ze wspomnianej cezury czasowej dołączę jego demoniczno-elvisowe wydanie:
http://www.youtube.com/watch?v=bOtMizMQ6oM
L.
Ha, znakomite! :-)
OdpowiedzUsuńporządnie napisane
OdpowiedzUsuń