17 lipca 2017

Baby Driver (2017, Wright)

Po pierwsze, nikt nie uprzedził mnie, że BABY DRIVER jest musicalem. Musicalem szczególnym, bo zamiast wykonań kolejnych songów mamy kolejne sekwencje napisane, zagrane i pociętę pod towarzyszącą im muzykę. Ale tak, jest to musical, którego każde drgnienie i każda sklejka pulsuje w zgodzie z wybijanym zza kadru beatem (są nawet lip-synki i amatorskie wykony łamanym głosem do dyktafonu bohatera).
Po drugie: o tym, że Edgar Wright czuje kino opuszkami palców jak mało kto, wiedzieliśmy co najmniej od czasu WYSYPU ŻYWYCH TRUPÓW (a ci z nas, którzy mieli trafić na jego debiut, ZA GARŚĆ PALUCHÓW, wiedzieliśmy to nawet wcześniej). Dość powiedzieć, że facet potrafi uczynić pojedyńczy ruch kamery przednim dowcipem. BABY DRIVER nie tylko raz jeszcze tę jego maestrię potwierdza; jest wielkim krokiem naprzód -- krokiem w stronę gatunkowego kina osobistego. Wright jest w tym filmie jak Mozart w CZARODZIEJSKIM FLECIE: to maestria jego techniki i kunsztu sama staje się źródłem liryzmu, a chwilami nawet głębi. Tak jak w przypadku słuchania Mozarta, nasze trzewia reagują na stopień opanowania warsztatu, składni i frazy.
Po trzecie: temat. BABY DRIVER jest filmem o ciągłym stanie estetycznego pobudzenia, sprawiającym że fizyczna rzeczywistość wokół nas wydaje się być plastycznym materiałem, dającym się modelować mocą naszych palców i aktów woli. Właśnie w takim stanie poznajemy tytułowego bohatera: kierowcę, dla którego słuchana non-stop muzyka jest afrodyzjakiem i dragiem zakrzywiającym świat w zgodzie z jego pragnieniem. Reszta filmu opowiada o powolnym wychodzeniu z tego stanu; o porzucaniu kreatywnego haju -- i o oddaniu kierownicy komuś, kogo się kocha. (Myślę, że daje się to czytać na pewnym poziomie jako opowieść o porzuceniu chłopięcego fandomu na rzecz dojrzałości -- temat bliski każdemu movie-geekowi w typie Wrighta.)
Dużo by można pisać o estetycznym rodowodzie tego filmu (gdyby przekroić go wzdłuż, kolejne słoje wyglądłyby pewnie tak: Melville-Yates-Friedkin-Beineix-Mann-Tarantino). Ale liczy się co innego. Wright nakręcił wirtuozerski musical o miłości w erze iTunesa i Bluetootha. Każdy z nas wybiera swój własny sountrack pod decyzje, które... oby miały finał równie szczęśliwy, co BABY DRIVER właśnie. Daję 8/10

2 komentarze:

  1. Jest "Baby driver" listem miłosnym do sztuki, nie tylko filmowej. Jest świadectwem wielkiej filmowej erudycji reżysera i frajdy, jaką mu wciąż sprawia kino. Ale jest "Baby driver" również filmem efekciarskim, krwawym, od strony myślowej kretyńskim i we fragmentach, zwłaszcza pod koniec, paskudnie sentymentalnym, tandetnie ckliwym. I w scenach tego kiczowatego melodramatyzmu mrugnięcia okiem reżysera w stronę widza niestety nie zauważyłem (zauważając wszakże nawiązania do "Bonnie & Clyde" czy "Thelmy & Louise"). Dlatego ode mnie 5/10 i miano rozczarowania, jednego z większych w ostatnich miesiącach w kinie.

    OdpowiedzUsuń