2 lutego 2018

Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017, McDonagh)



Ocena: 8/10

Ci wszyscy, którzy narzekali na wystawienie do oscarowego wyścigu POKOTU Agnieszki Holland, niech koniecznie obejrzą TRZY BILLBOARDY ZA EBBING, MISSOURI Martina McDonagha.

Ten film o amerykańskiej Janinie Duszejko, zagranej prez Frances McDormand, pokazuje jak bardzo problematyka podjęta przez trio Tokarczuk/Holland/Adamik wpisuje się w tematyczny mainstream amerykański -- bohaterka McDonagha także rzuca gniewne wyzwanie siłom patriarchatu (tu: w imię zemsty na gwałcicielach i mordercach córki), używając równie konfrontacyjnego języka i działając w podobnym poczuciu absolutnej moralnej racji. Obydwa filmy dotykają tematów krzywdy, zemsty, gniewu, oczyszczenia przez ogień -- a McDonagh poszerza uniwersum także o wybaczenie i komunikację adwersarzy.

Jednocześnie na przykładzie BILLBOARDÓW jak na dłoni widać niedociągnięcia POKOTU.

(1) Zróżnicowani adwersarze. McDonagh stawia naprzeciw swej Duszejko (Dusheyko?) dwóch gliniarzy i jednego psychola. Z psycholem nikt sympatyzować nie będzie, to jasne (choć nawet jemu w dwóch ostatnich linijkach dialogu oferuje sie pewne prawo łaski). Natomiast dwaj gliniarze, zagrani odpowiednio przez Woody'ego Harrelsona i Sama Rockwella (ten drugi też zasłużył na statuetkę!) są fantastcznie zniuansowani. Harrelson gra glinę-pragmatyka, przyznającego rację McDormand w jej prawie do gniewu na nieudolność i rasistowskie skrzywienie policji, ale z drugiej strony jego bohater wskazuje jej te wszystkie miejsca, w których gniew przekracza granice konstruktywności i staje się siłą niszczącą, groźną i złą.

Rockwell z kolei gra głupola, rasistę i brutala, który nie umie złapać ustami podrzuconego w górę orzeszka i który popełnia w filmie tyle językowych gaf, że można by go pomylić z którymś z szekspirowskich prostaczków, pojawiających się na scenie tylko dla łatwego śmiechu widowni. Znamy tego gliniarza -- u Holland byli sami tacy właśnie, z głupimi gębami i wietrzący giry na komisariacie pierdząc w stołki. Aliści McDonagh, w przeciwieństwie do Holland, utrudnia sobie przyjemność rzucania pomidorami w Rockwella. Najpierw daje mu cudownie ekscentryczny moment, w którym bohater zatraca się w tańcu na komisariacie słuchając z mp3 "Chiquitity" grupy Abba (co za genialny wybór!), a następnie pokazuje także i jego jako postać zdolną do skruchy i zmiany. Dusheyko jest zatem otoczona przeciwnikami różnego typu i kalibru, a nie -- jak Duszejko -- wyłącznie żądnymi krwi karykaturami kato-ONR-maczyzmu.

(2) McDonagh wie, że aby utrzymać naszą fascynację bohaterką, musi obdarzyć ją sprzecznymi impulsami. Musimy ją raz kochać, raz nienawidzić -- i cały czas czuć przed nią respekt. Tylko wtedy ta historia o gniewie kobiety (gniewie sięgającym proporcji bez mała antycznych) może zadziałać. Na każdy moment gniewu słusznego (oracja przeciwko pedofilom, etc.) przypadają więc momenty gniewu małego, złośliwego i bezcelowego, jak fantastyczna scena w której McDormand ciska w twarz własnego syna łyżkę rozmokłych płatków śniadniowych. U Holland takich fluktuacji nie było; Duszejko nie była zdolna do podłości ani małości -- tak jak pisałem po premierze filmu, zrodziło ją myślenie jasełkowo-hagiograficzne, w którym role i moralne racje są rozdzielone jeszcze przed podniesieniem kurtyny. Wzmacnia to może baśniowość POKOTU (scena maskarady), ale osłabia film jako tragedię w sensie ścisłym.

Dawno nie widzialem filmu, ktory bylby rownie otwarty na ambiwalencje natury ludzkiej i nie zaczadzal widza dorazna polityka oparta na bezrefleksyjnym i plytkim gniewie.

Polecam!

1 komentarz: