TAJEMNICE SILVER LAKE Davida Roberta Mitchella (autora przebojowego COŚ ZA MNĄ CHODZI) to nastrojowy, hipsterski neo-noir, w którym popkultura nosi cechy spiskowego kalamburu, a Los Angeles widziane przekrwionymi oczymia Andrew Garfielda (grającego na nucie oscylującej gdzieś między Hamletem, Piotrusiem Panem, a Philipem Marlowe'em) jawi się jako pleśniejąca od środka bombonierka, wypełniona odczarowanymi relikwiami masowego dwudziestowiecznego snu.
Bohater Garfielda, Sam, otoczony hollywoodzkim kiczem suwenirów, sypiących się reliktów, kolekcjonerskich "autentyków bez oryginału", a także -- last but not least -- imponującą obsadą po Mitchellowsku seksownych dziewczyn z tajemnicami (tymi prawdziwymi i tymi sfabrykowanymi na życzenie klienta), jawi się jako Don Kichot sensu i interpretacji. Sam odmawia popkulturze prawa do przypadkowości, spędzając godziny nad jej odpadkami, mozolnie deszyfrując rysunki na opakowaniach płatków śniadaniowych, tudzież rezerwując dla dziewczyny ze starej okładki "Playboya" (do obrazu której stracił autoerotyczne dziewictwo) uczucia zazwyczaj przeznaczone dla pierwszej kochanki realnej.
Innymi słowy, jest to kolejny już film o delirium popkulturowej konfuzji -- i o ekstatycznej, straceńczej próbie przekucia odbiorczej bezradności w wiedzę o ukrytym mechanizmie świata. Nie jest przypadkiem, że bohater pozbawiony jest zdolności introspekcji i że angażuje się w antyspołeczne zachowania jak bicie nieletnich czy tyrady przeciwko bezdomym: film jest w końcu balladą o nerdowskiej wsobności posuniętej do fazy terminalnej. Nie dziwi też, że sama natura (dosłownie) go olewa. (Obsikanie przez skunksa jest w TAJEMNICACH SILVER LAKE odpowiednikiem rozbitego nosa w CHINATOWN -- ciągnie się za bohaterem jako fatalistyczny żart: zmysłowy dowód przegranej w punkcie wyjścia).
Pod względem formalnym film jest andersonowską WADĄ UKRYTĄ w wersji user-friendly: planszówką na 139-minutową rozgrywkę z przyjaciółmi, skąpaną w nasyconych kolorach i kalifornijskim odurzeniu quasi-mesjańskim, którego największym piewcą był Nathanael West w "Dniu szarańczy" -- a który ostatnio przerobiono na dropsy w LA LA LANDZIE. Mitchell bawi się odniesieniami do Hitchcocka (głównie VERTIGO) i Altmana (głównie DŁUGIE POŻEGNANIE, no i ta obfitość miękkich zoomów!), ale buduje swoją własną atmosferę. Gdyby nie nachalnie deklaratywna scena z "alegorycznym pianistą", nasuwającą skojarzenia z puentą jakiegoś pośledniejszego odcinka "Strefy mroku", film podobałby mi się jeszcze bardziej.
Co do oceny liczbowej, najpierw chciałem wystawić 7, ale stunkąłem się w głowę, zrozumiałem że już dawno nie widziałem takiej nie-Dolanowskiej stylówy -- i dałem 8/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz