Dobre otwarcie jest już zajęte. Ukradł mi je Bill Wyman, który w roku 2002 porównał „Seinfelda” do malowideł w Kaplicy Sykstyńskiej. Była to celowa prowokacją, wymierzona w sztywny podział na to, co „elitarne” i „popularne”. Kręcony w latach 1989–1998 sitcom Larry’ego Davida i Jerry’ego Seinfelda był najpopularniejszym i najbardziej kasowym serialem tego typu w historii amerykańskiej telewizji. W tym sensie możemy mówić o fenomenie masowym. Jednak obok liczb jest jeszcze co innego, ważniejszego: „Seinfeld”, bardziej niż jakikolwiek inny serial tego typu, zawarł w sobie filozoficzną refleksję o miejscu człowieka w świecie i kulturze. To samo zadanie, tyle że innymi środkami artystycznymi i w kontekście innej epoki, spełniało dzieło Michała Anioła. Złośliwcy powiedzą: jakie czasy, takie dzieło – i będą mieli rację, ale nie w tym sensie, w jakim chcieliby ją mieć. „Seinfeld” jest wybitnym dziełem późnej kultury dwudziestowiecznej, a dodawanie przymiotnika „masowy” ma tyle samo sensu, co przywoływanie go dla umniejszenia rangi powieści Dickensa.
Coś z niczego
Dzięki TVN7 serial trafił wreszcie do polskiego widza, warto jednak zacząć od streszczenia. Bohaterami jest czworo przyjaciół z Nowego Jorku: komik Jerry Seinfeld (grający sam siebie), jego była dziewczyna Elaine (Julia-Louis Dreyfus), nieudacznik George (Jason Alexander) i ekscentryk Kramer (Michael Richards). Krótki opis nie może oddać im sprawiedliwości, ale warto przywołać krążące od dawna porównanie z bohaterami kreskówek Disneya: narcystyczny i beztroski Jerry to odpowiednik Mickey’ego, kokieteryjna Elaine – to Minnie, neurotyczny George – to Donald, a niezdarność i nierozgarnięcie Kramera upodabniają go do Goofy’ego.
Tym, co wyróżniało serial od samego początku, była strategia jego pomysłodawców, uparcie opisujących swe dzieło jako „serial o niczym”. Seinfeld i David powtarzali, że koronną zasadą całości było absolutne posłuszeństwo zasadzie „no hugging, no learning” („żadnego przytulania, żadnych morałów”). To ostentacyjne odcięcie się od moralizatorstwa – dotąd silnie obecnego we większości sitcomów rodzinnych („Bill Cosby Show”) i zawodowych („Taxi”, „Zdrówko”), było odważną strategią. Z jednej strony zbliżało scenariusze „Seinfelda” do beztroski kreskówek, z drugiej – zaowocowało bezpardonowym obnażaniem konwencji telewizyjnych i, co za tym idzie, społecznych.
Nastrój „Seinfelda” to kontrolowana anarchia; serial ten stanowi wstęp do jawnie nihilistycznych cykli, które miały narodzić się później: do „South Parku”, „Family Guy’a” i „Arrested Development”. Krok po kroku – w miarę zdobywania popularności – serial przełamywał kolejne obyczajowe tabu; zwłaszcza w legendarnym już odcinku „The Contest”, w którym przyjaciele założyli się o to, kto dłużej powstrzyma się od masturbacji. Jakkolwiek wulgarnie by to nie brzmiało, odcinek jest popisem scenariuszowej elegancji i dowcipu (sama nazwa czynności nie jest nawet wypowiedziana, zob. klip).
Apogeum moralnej beztroski nastąpiło w finałowym odcinku sezonu siódmego, „The Invitations”, który rozpętał w Stanach ni mniej, ni więcej, tylko ogólnonarodową burzę – nielubiana postać narzeczonej George’a została uśmiercona, a żadnego z bohaterów nawet to nie wzruszyło. „To co, idziemy na kawę?” – pytał świeżo po otrzymaniu ponurych wieści Jerry, przypieczętowując ostateczne rozejście się dróg serialu z drogami szacowności i powagi.
Rytuał reguły
Doniosłość serialu jako całości polega nie tylko na tym, że jest on jak najbardziej „o czymś” – ale na tym, że jest o czymś bardzo ważnym. Bohaterowie „Seinfelda” żyją w przestrzeni bez sacrum. Nieobecność rytuału religijnego stwarza ssanie, które każdy z czwórki przyjaciół zapycha wymyślanymi samodzielnie zestawami reguł – dotyczącymi ubioru, higieny, jedzenia, obyczajów konwersacyjnych, itp. Ten nowoczesny projekt jednostki jako moralnego suwerena, kształtującego swój świat w oderwaniu od wiążących autorytetów religijnych, jest w serialu sparodiowany, a jednocześnie przewrotnie afirmowany. Rzecz bowiem w tym, że każdy z głównych bohaterów jest uzależniony od reguł: uzależniony nie w sensie poddaństwa, ale w sensie psychologicznego nawyku.
Jerry i George przez całe dziewięć sezonów starają się odkryć uniwersalne zasady rządzące związkami damsko-męskimi: każde kolejne zerwanie motywują racjonalnymi przyczynami i wygłoszeniem wyczerpującej eksplikacji. Owe „racjonalne przyczyny” są zawsze absurdalne, dotyczą bowiem niemożliwej do ujarzmienia sfery osobistych idiosynkrazji: dziewczyna je zielony groszek widelcem, ziarenko po ziarenku; dziewczyna ucisza Jerry’ego przy oglądaniu telewizji; dziewczyna jest lepsza od George’a w szachy, etc.
Porażki związków erotycznych są w „Seinfeldzie” rodzajem powracającego gagu – za każdym razem puentą jest nieumiejętność zaakceptowania „wad” nowopoznanej partnerki. Wadą kardynalną jest niezgodność z obrazem normalności, jaki każdy z bohaterów mniej lub bardziej świadomie wyznaje. Normalność w świecie tego serialu to tyle, co identyczność. Niezgodność – to tyle, co różnica z identycznością. Jerry jest przerażony, kiedy odkrywa, że jedna z jego dziewczyn wygląda pięknie oświetlana z przodu, a fatalnie – gdy źródło światła znajduje się z boku. Zaczyna się z nią umawiać tylko w lokalach, o których wie, jakie panuje w nich oświetlenie; a nawet przy stolikach, które gwarantują optymalne warunki. Prawdziwą miłością Jerry’ego jest jednorodność, pewność, brak niespodzianek – Seinfeld jest ostatecznym wcieleniem mieszczanina.
Bohaterowie „Seinfelda” zmagają się tak naprawdę z problemem identyczności i różnicy. Różnica jest czymś, co otacza ich jako mieszkańców nowoczesnego miasta i w czym czują się dobrze dopóty, dopóki nie przychodzi im skonfrontować się w relacji intymnej z tymi, którzy tę różnicę uosabiają – czyli po prostu z innymi ludźmi. Związki intymne w „Seinfeldzie” kończą się zawsze źle (w ostatnim odcinku bohaterowie wciąż nie maja stałych partnerów, a na dodatek zostają oficjalnie wyrzuceni poza nawias społeczeństwa), ponieważ żadna z postaci nie jest gotowa na włączenie różnicy do swojego prywatnego słownika i do zaakceptowania jej jako elementu doświadczenia.
Seinlanguage
„Słownik” jest pojęciem kluczowym, ponieważ głównym polem manewru jest w „Seinfeldzie” właśnie język. Leksykalne innowacje scenarzystów weszły na stałe do codziennego użytku, a pojęcie seinlanguage wybrał Seinfeld na tytuł swojej książki. Określenia takie jak Re-gifter (osoba, która obdarowuje solenizanta prezentem otrzymanym wcześniej od kogoś innego), sponge-worthy (mężczyzna przystojny na tyle, że warto poświęcić dla niego kurczący się zapas środków antykoncepcyjnych), Festivus (opozycyjne wobec Bożego Narodzenia święto dla „całej reszty” populacji) – to tylko wybrane przykłady neologizmów, które zrobiły ogromną karierę.
Zarzutem wysuwanym raz po raz w stosunku zarówno do samego serialu, jak i jego twórców (oraz bohaterów), jest egoizm. Nikt w świecie „Seinfelda” nie jest gotów do otwarcia się na druga osobę, a Jerry naprawdę zakochuje się tylko raz – kiedy spotyka kobietę stanowiącą jego charakterologiczną kopię. Początkowy entuzjazm kończy się jednak nieprzyjemnym olśnieniem: „Nie mogę z nią być: ona jest mną, a ja siebie nienawidzę!”. Te słowa nie tylko podsumowują pułapkę Jerry’ego i jego przyjaciół, ale i wybawiają serial od nihilizmu, który zdominuje telewizyjną komedię w pierwszej dekadzie nowego wieku. „Seinfeld” nie jest manifestem egoizmu, ale zwierciadłem ukazującym egoizm – to dlatego każdy z nas może się w nim rozpoznać, bez jednoczesnego automatycznego rozgrzeszenia. Tym, co umożliwia oglądanie tego serialu – mimo zawartej w nim podskórnej goryczy – jest wiara w śmiech. Śmiech wyzwalający na chwilę z nowoczesnego lęku przed absolutnym osamotnieniem, jakie czeka na nas w prywatnych, samodzielnie skonstruowanych światach.