Istnieją w świecie zjawiska całkowicie wytłumaczalne, które jednak — choćbym nie wiem, jak mocno się starał — budzą mój irracjonalny lęk. Jednym z nich jest odgłos kroków na śniegu, a właściwie jego brak. Gdy warunki są sprzyjające (tj. gdy śnieg jest odpowiednio miałki, a dookoła zalega pustka), doświadczam owego dziwnego stanu: wiem, że idę, ale moje uszy tego nie potwierdzają. Gdybym zamknął oczy, mógłbym uwierzyć, że fruwam. Innymi słowy: moje doświadczenie rzeczywistości rozwarstwia się i przenika doń tajemnica.
O ile podobne doświadczenie ma miejsce w moim przypadku dość rzadko, o tyle dla tytułowego bohatera filmu „Nói Albinói” jest chlebem powszednim. Nói mieszka bowiem w małej islandzkiej mieścinie, położonej u stóp wielkiej góry, gdzie śnieg i mróz wydają się być wieczne. Reżyser Dagur Kári zadbał o to, by ów śnieżny krajobraz stał się jednym z bohaterów filmu. Nie zapomniał przy tym wyeksponować złowrogą ciszę, o której pisałem powyżej. Przez pierwsze minuty filmu obrazowi nie towarzyszy prawie żaden dźwięk, nie mówiąc już o podkładzie muzycznym. Później mówi się trochę więcej, ale muzyka (jeśli już się pojawia) jest równie senna i zamierająca, co zwały lodu i śniegu obserwowane w tle.
Bohater filmu, nastolatek Nói (w tej roli Tómas Lemarquis), zamieszkuje rzeczoną mieścinę, ale wydaje się być niepogodzony zarówno z nią, jak i z całym światem. Nói, choć z jednej strony dobrze wie o tym, że jest ponadprzeciętnie inteligentny, swoim niezdyscyplinowaniem zdaje się sabotować wszelkie szanse wyrwania się ze stagnacji. W pewnym momencie mówi ironicznie, że „chciałby być adwokatem”; tymczasem widz wcale nie wątpi, że gdyby Nói wykazał należytą determinację, ten i inne zawody byłby dlań osiągalny.
Ale to nie jest film o prosto pojmowanym buncie przeciwko społecznym uwarunkowaniom. Nói wagaruje, kradnie (drobne sumy, ale jednak), lekceważy lokalne konwenanse, wreszcie próbuje ucieczki kradzionym wozem. Wszystko to jest jednak tylko znakiem buntu o wiele bardziej zasadniczego. Nói doświadcza bowiem świata, który wydaje się być doskonale obojętny na jego działanie. Teoretycznie jest tak, że materia otaczająca człowieka winna być plastyczna i — przynajmniej do pewnego stopnia — mu podległa. Tymczasem śnieg otaczający Nóiego zdaje się nie tylko pochłaniać dźwięki, ale i siły życiowe ludzi, którzy ośmielili się wśród tego śniegu
osiedlić.
Nói kroczy, ale bezgłośnie: czy nie jest to tak, jakby nie kroczył w ogóle? Nói rzuca kamienie w wodę, ale nie wydaje ona żadnego dźwięku: czy nie jest to tak, jakby w ogóle nie były rzucane? Wreszcie: Nói uderza kilofem w zmarzniętą ziemię, ale ona jest na te uderzenia odporna; znowu: tak jakby żadnych uderzeń nie było. Podsumowując, można powiedzieć, że wszelkie działania Nóiego wpadają w głuchą pustkę śniegu — nie mają oddźwięku, więc Nói coraz bardziej odczuwa drażniącą nieważkość swego istnienia.
Stąd bunt. Stąd strzelanie do sopli lodu: niechże głucha góra choć raz odpowie! I stąd determinacja przy kopaniu grobu: niech ta zmarznięta ziemia poczuje wreszcie, że stąpa po niej ktoś żywy i silny!
Wszelkie akty buntu przeciwko śnieżnej krainie, w której przyszło Nóiemu żyć, zostają spuentowane i przewyższone brutalną zemstą lodu, jaka przychodzi w finale. Nói wydaje się być ostatecznie pokonany. Świat, przeciw któremu się buntował, ostatecznie potwierdził swą obojętność na jego istnienie.
Co pozostaje? Życie, to raz. Wolność, to dwa. Pamięć o najbliższych, to trzy. Za jakiś czas Nói sprawdzi wartość takiego trójdzielnego fundamentu. My jednak rozstajemy się z nim w tym właśnie momencie i nie dowiemy się, jak też taki fundament się spisał. Wychodząc z kina, możemy co najwyżej spożytkować dotychczasowe doświadczenie Nóiego: docenić asfalt, który mamy pod stopami. I tupnąć tak, by zadźwięczał.
Michał, Świetny TEKST, SZACUN!
OdpowiedzUsuńDzięki, Kubo! Więcej w mailu :-) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMnie ten film zirytował, te niecierpliwości egzystencjalne są wydumane - a jeśli nie, jeśli odzwierciedlają autentyczne zmęczenie biednej zblazowanej młodzieży obywateli demokratycznego raju, której problemem jest brak problemów, to są po prostu śmieszne, trudno mi wykrzesać empatię. Kondycja bohatera i gra aktora, jak to w kinie skandynawskim w ogóle - napuszona.
OdpowiedzUsuńMnie ten film zirytował, te niecierpliwości egzystencjalne są wydumane - a jeśli nie, jeśli odzwierciedlają autentyczne zmęczenie biednej zblazowanej młodzieży obywateli demokratycznego raju, której problemem jest brak problemów, to są po prostu śmieszne, trudno mi wykrzesać empatię. Kondycja bohatera i gra aktora, jak to w kinie skandynawskim w ogóle - napuszona.
OdpowiedzUsuńNie zgadzam się. Owszem, na mnie też ten film zrobił nieco napuszone wrażenie. Tylko nieco. W opowiadaniu Sołżenicyna "Jeden dzień Iwana Denisowicza" opisy zimna i oporu zmarzłej ziemi są dość silnie zaakcentowanie, a warunki życia na islandzkiej prowincji są, jak sądzę, zbliżone. W grę wchodziłoby tu zatem nie zmęczenie, ale depresja. Jestem w stanie zrozumieć młodego człowieka, dla którego pod ponurym arktycznym niebem nic nie wydaje się warte zachodu.
OdpowiedzUsuńDo Przemka: nie sądzę, żeby ten film nadawał się do wysnuwania wniosków o życiu "biednej zblazowanej młodzieży demokratycznego kraju", tak jak nie uważam, by "Zbrodnia i kara" pozwalała na poważne diagnozy nt. życia zblazowanych studentów za cara. Film Kariego ma tę klasę i jakość, że wychodzi poza publicystkę i wkracza w rejony egzystencjalnej dyskusji - uszanujmy to i na tym poziomie o nim rozmawiajmy.
OdpowiedzUsuńDo powsinigi_pl: Nie czytałem tego opowiadania, ale chętnie po nie sięgnę. A z ostatnim zdaniem Twojego komentarza zgadzam się w 100%.
Nikt o tym nie wspomniał w komentarzach, również autor w recenzji, ale ten film jest bardzo zabawny. Oglądałem dawno temu, ale pamiętam, że prawie cały czas się śmiałem. I nie jest to prosty humor w stylu koleś pośliznął się na lodzie, rąbnął tyłkiem, jakie to śmieszne hahaha, tylko naprawdę porcja inteligentnych żartów zawartych głównie w dialogach. Co oczywiście jest znakomitym kontrastem dla ponurego zakończenia, albo inaczej: ponure zakończenie brutalnie kontrastuje z resztą.
OdpowiedzUsuńW każdym razie film polecam.
MM
Zgoda. W tym sensie jest też w tym filmie trochę z Kaurismakiego, podobny humor bez fajerwerków.
OdpowiedzUsuńSzanowny Panie Michale, bardzo dziękuję za tę recenzję.
OdpowiedzUsuńTrafiłem tutaj po tym, jak zobaczyłem, że krytycy portalu Filmweb dosyć nisko ocenili film i zacząłem się zastanawiać, czy ze mną jest coś nie tak.
"Nói Albinói" zobaczyłem kilka lat temu w czasach studenckich na organizowanym przez studentów pokazie filmowym z prelekcją pewnej pani doktor (nie pamiętam nazwiska). Prelekcja była dosyć osobliwa, bo pani powiedziała tylko kilka zdań, których treść sprowadzała się mniej więcej do tego, że film nie jest jakimś szczególnym dziełem, głównie dla tego, że nie różni się zbytnio od innych filmów, które dotyczą buntu nastolatków. Tak się składa, że zaczytywałem się wtedy w Kierkegaardzie i po emisji filmu doszedłem do wniosku, że właśnie jego filozofia jest kluczem do zrozumienia obrazu. Pasuje mi tam wszystko - od podobieństw na poziomie języka (np. w zamiłowaniu filozofa do ironii i kompozycji tragedii greckiej - ironię w filmie bardzo dobrze widać, tragedia grecka to choćby elementy zapowiadające nieszczęście - zwały śniegu za drzwiami na początku, kopanie grobu, przepowiednia miastowego wróżbity, rozlanie krwi na domowników, częste ujęcia na pokrytą śniegiem górę itp.). O wiele ciekawsze związki występują w kreacjach postaci i wyglądzie świata przedstawionego: Nói jest typem Kierkegaardiańskiego estety refleksyjnego (człowieka rezygnującego z celowości życia, indywidualisty niezdolnego do zaangażowania się w sprawy otoczenia), a jego ojciec estety bezpośredniego (uwodziciela i artysty). Esteta Nói próbuje dokonać skoku w kolejne stadium życia (etycznego), kiedy poznaje Iris (mówi wtedy jej ojcu, że chciałby zostać adwokatem - bohater "Albo-Albo" Kierkegaarda, tłumaczący estecie, że powinien wybrać życie etyczne był z zawodu radcą prawnym). Upraszczając, można powiedzieć, że Nói po spotkaniu z kobietą zaczął się "angażować w życie" - wrócił do szkoły, zaczął snuć plany na przyszłość (to jest jeden z głównym warunku skoku w kolejne stadium życia). Ostatnim stadium u duńskiego filozofa jest stadium religijne. W tym wypadku skok jest możliwy po uprzednim odrzuceniu rozsądku i reguł życia społecznego - właśnie to robi Nói, kiedy napada na bank. Ważne w tym wszystkim jest odrzucenie jałowego świata, a - jak słusznie Pan zauważył - jałowa była rzeczywistość pokazana w filmie (dodam do listy bezsensowność jeżdżenia taksówką w miejscu, w którym mieszka kilkadziesiąt osób i wszędzie można dojść na piechotę albo scenę, w której babcia tańczy do słów spikera radiowego - Kierkeegard mocno krytykował media masowe za to, że pozbawiają ludzi indywidualnych właściwości. Filozofia Kierkegaarda została ponadto zmyślnie połączona z biblijną historią o potopie. Nie chodzi tylko o imię głównego bohatera, ale też o często pojawiające się symbole żywcem wyjęte z treści mitu - tęcza na niebie, samoistnie rozwijający się dywan po wejściu bohatera do piwnicy przed zejściem lawiny/potopu (drzwi arki Noego zamknął Bóg) + brak zwierząt (poza tymi wypchanymi w muzeum) i samotniczy tryb życia każdej z pokazanych w filmie osób (warunkiem wejścia na arkę było "posiadanie" pary). Iris odrzuciła Nóiego, widząc w jego działaniach oznaki szaleństwa - to samo zrobiła żona biblijnego Noego, tyle że w koranicznej, a nie biblijnej wersji mitu. Koniec końców po zejściu lawiny ocalał tylko Nói, który dzięki temu co się stało, zyskał w końcu możliwość całkowitego odrzucenia "starego" świata. Ta moja wypowiedź jest dosyć chaotyczna, za co przepraszam. Opublikowałem artykuł o związkach filmu z filozofią Duńczyka. Nic szczególnego (jestem literaturo-, a nie filmoznawcą), ale proszę dać znać, jeśli chciałby Pan przeczytać, chętnie podeślę. Serdecznie pozdrawiam!