Rok produkcji auta poznaje się po numerze silnika, rok zasadzenia drzewa po słojach, a rok produkcji losowo wybranej Zabójczej broni – po długości włosów Mela Gibsona. Im dłuższe, tym film wcześniejszy. W Zabójczej broni 4 (1998) są tak krótkie, że po prostu musiały oznajmić koniec cyklu (chociaż, chociaż: już są jakieś plotki o „piątce”, więc strach pomyśleć, co tam dopiero na głowie Mela będzie – lub nie będzie – się działo, jak przyjdzie co do czego).
Czwarta część cyklu zaczyna się od zdrowej dawki absurdu (cysterna wylatuje w powietrze z majestatem wahadłowca) i klownady (Glover jako Roger udaje kurczaka), a potem jest równie lekko – mimo rzekomych „trosk społecznych” scenarzystów. Tym razem nie jest to apartheid (jak w „dwójce”), ale nielegalna chińska imigracja. Jeśli faktycznie powstanie „piątka”, idę o zakład że będzie traktowała o imigracji meksykańskiej (obstawiam też, że Danny Glover nie będzie proponował imigrantowi – jak to czyni tutaj – „dobrej tequili z Meksyku”).
„Czwórka” jest logicznym zamknięciem procesu zainicjowanego w „jedynce”. W części pierwszej Riggs (Mel Gibson) zaczyna od totalnego oderwania od rodziny i społeczeństwa (uczestniczy w nim tylko poprzez przemoc, bo nawet nie przez seks), tylko by skończyć jako przybrany syn (i symboliczny współmałżonek) Rogera. W „dwójce” jest już pełnoprawnym członkiem jego rodziny i po raz pierwszy przejawia energię seksualną (jego partnerka zostaje zamordowana). W „trójce” schodzi się ze swym lustrzanym odbiciem: Laurą (Rene Russo), która w „czwórce” rodzi ich wspólne dziecko i wymusza na Riggsie ślub dosłownie na sekundę przed porodem. Ślubu udziela rabin („Jesteście Żydami…?” – „Nie”) i jest w tym zakończeniu prawdziwe piękno. Siła obietnicy – „aż do śmierci” – jest w tym filmie równie silna i równie niezakorzeniona w żadnym sekciarskim credo, jak przyjaźń dwójki gliniarzy; nic jej nie zniszczy. Tak, tak; „uległem ideologii”. Ale jeśli już jakiejś ulegać, to takiej właśnie.
Jet Li wnosi ze sobą element sztuk walki, zapomniany w zasadzie od części pierwszej, w której Riggs pokazywał, co umie także i w tej materii. „Czwórka” jest naładowana akcją po brzegi, ale nie ciąży jej to wcale – jest miejsce nawet na autentyczne (i wzruszające!) pogłębienie postaci Leo Getza (Joe Pesci), kiedy opowiada on Riggsowi historię o swoim „jedynym przyjacielu z dzieciństwa”: żabie imieniem Froogy („I’m not saying you’re better friends to me than Froggy. You’re just different.”)
Jeśli w części trzeciej było dużo homofobii w mało zabawnych żartach, to tutaj mamy zabawne żarty z homofobii właśnie. Riggs wmawia Rogerowi, że wygadany sierżant Butters (Chris Rock) ma na niego ochotę. Roger świruje, ale świruje rozbrajająco: nie ma w nim agresji. Inna sprawa, że sama postać Buttersa jest tylko pretekstem: tak naprawdę można by go nazwać po prostu „Chris Rock” i nikomu by to nie przeszkadzało. Scenarzyści dają Rockowi szanse, by zaistniał w tym filmie właśnie jako stand-up comedian, którym w głębi serca jest – stąd miejsce na te długie monologi; stąd trzyminutowa wymiana z Pescim o tym, że „telefony komórkowe jebią nam wszystkim mózgi”. Te partie filmu – jak wklejki z YouTube’a na zasadzie: „śmieszne; zostawiamy” – były jedynymi fragmentami, które mi przeszkadzały.
Koniec końców, Zabójcza broń to cykl brutalnych (ale nie sadystycznych) komedii sensacyjnych, z ogromną ilością uwagi skierowanej na życie rodzinne i emocjonalne swych bohaterów. Wymowa jest konserwatywna w dobrym znaczeniu tego słowa: kluczowym słowem całego zabójczobronnego uniwersum jest po prostu wierność. Kto chce, niech dekonsturuuje. Ja składam podpis.