Dla umiarkowanego miłośnika Karuzeli (1956), spotkanie z wcześniejszą ekranizacją tego samego materiału – sztuki Ferenca Molnára – jest odświeżające. Liliom (193o) Franka Borzage’ego, ujawnia np. że u Molnára mieliśmy do czynienia z samobójstwem, a nie z przypadkową śmiercią tytułowego bohatera (w Karuzeli nosił imię Billy Bigelow). Ta jedna zmiana sprawia, że cała zaświatowa konfrontacja z Wielkim Sędzią dryfuje jeszcze dalej od chrześcijaństwa: moralność samobójstwa w ogóle nie jest dyskutowana; mówi się raczej o słuszności bądź niesłuszności jego pobudek.
Wymowa obydwu całości pozostaje jednak zbliżona (ojcowska miłość osłania córkę nawet zza grobu) choć jeden element został wyraźnie dodany (a raczej: utracony przez Rodgerowsko-Hammersteinowską Karuzelę); mianowicie akceptacja przemocy przez kochającą łajdaka kobietę. To chyba właśnie sceny, w których Julie (Rose Hobart; sic!) mówi o ciosach Lilioma (Charles Farrell) jako o bezbolesnych wzbudzi najwięcej zastrzeżeń we współczesnym widzu. Niesłusznie; to właśnie bowiem te fragmenty stawiają kluczowe pytanie tekstu: czy wymazanie podmiotowości w imię uczucia jest w stanie wpływać na obiekt kochania. Piękna utopia tego filmu polega na tym, że ofiara kobiety na tym świecie pociąga ofiarę mężczyzny na świecie tamtym – i obydwa światy podają sobie w końcu ręce, na kilka chwil przynajmniej.
PS. Scena, w której niebiański pociąg wjeżdża do sypialni umierającego Lilioma, by go zabrać na drugą stronę – niesamowita. Cała dekoracja lunaparku (vide fotos) zapiera zresztą dech. Nie znam wielu filmów Borzage’ego, ale zachwycił mnie spokój i skwapliwość jego reżyserii – po teatralnemu otwartej zarówno na elementy magiczne, jak i codzienne. Co więcej: każda emocja jest u niego wydobyta na zewnątrz, mimo że żadna nie przeradza się w histeryczną demonstrację bólu, żalu ani radości. Jeśli znajdę czas, muszę pooglądać więcej jego filmów – jakieś rekomendacje…?
PS2. Okazuje się, że najpiękniejsza piosenka Karuzeli pochodzi bezpośrednio z dialogu Liloma: Julie rzeczywiście gdybała, co by było „Gdybym cię kochała”. Dla wszystkich, na dobry początek dnia, oto ta najmniej sentymentalna ze wszystkich piosenek miłosnych, wypowiadająca uczucie w trybie warunkowym (mój ulubiony fragment to 2:49-4:29, a zwłaszcza „Just a couple o’ specks o’ nothing!” plus „Two little people, you and I, / We don’t count at all”):