Nie wolno mi zacząć do pytania: „Dlaczego polska krytyka filmowa jest zła?”, bo tak otwarty tekst – zamiast zainicjować dyskusję – nieuchronnie wszcząłby antagonizm. Nie da się pisać o „polskiej krytyce” bez konkretnych odwołań do nazwisk i tytułów prasowych – a niestety prawda jest taka, że im bardziej dany atak staje się partykularny, tym mniejsza jego moc argumentacyjna i intelektualny zasięg.
Zamiast pisać więc, czemu polska krytyka jest w nienajlepszej formie (a moim zdaniem niestety jest), proponuję kilka refleksji na temat tego, co uważam za krytykę dobrą. Czytelnik niechaj potraktuje te zapiski jako prywatne wyzwanie wiary. Patronuje mu Anton Ego z Ratatuja (2007) Brada Birda; krytyk wielki, bo umiejący przyznać się do błędu w zetknięciu z wybitnym talentem.
(1) Dobra krytyka jest wyczulona na kwestie stylu. O ile jest to samo przez się zrozumiałe w krytyce literackiej, o tyle krytyka filmowa zdaje się u nas prawie całkowicie obojętna na kwestię filmowego stylu (i – szerzej – filmowej formy jako takiej). Autorzy piszą u nas o filmach tak, jakby kwestie stylistyczne zamknąć można było w ogólnikach. „Realistyczny”, „oniryczny”, „ironiczny”, „cyniczny”, „refleksyjny”. Warto zauważyć, że sprawę załatwia w polskich recenzjach zazwyczaj jeden tylko przymiotnik – falowanie stylu w obrębie dzieła (jego zgęstnienia, rozrzedzenia, mielizny, wybrzuszenia) i w obrębie kolejnych scen, w ogóle nie ma racji bytu.
(2) Dobra krytyka jest wolna od snobizmu. Gdybym miał wskazać centralne schorzenie polskiej krytyki filmowej, byłby nim właśnie snobizm. Zakorzeniony w przebrzmiałym porządku intelektualnym, w którym obowiązywał nieprzekraczalny podział na „wysokie” i „niskie”, snobistyczny sposób myślenia o kinie rozmija się z samą istotą opisywanego medium. Kino dokonało najradykalniejszej w dziejach demokratyzacji sztuki. Zagarniając wszelkie tradycje literackie i sceniczne (od burleski po powieść) w jednym zachłannym akcie wszech-wcielenia, film wzniósł się ponad podziały i hierarchie. To nie znaczy, że nie ma filmów wulgarnych i prostackich. Ale polscy krytycy za często pozostają ślepi na możliwości, jakie daje inteligentne wykorzystanie wulgarności i prostactwa w medium filmowym. Kiedy wchodził na ekrany znakomity Supersamiec (2007) Grega Mottoli, został zmiażdżony jako klon American Pie, czyli sprawy dowCipnej (1999). Trudno o dwa filmy bardziej różne, jeśli idzie o głębię portretowania nastoletnich bohaterów – a jednocześnie o filmy bardziej podobne w wulgarności swego języka. Zatrzymanie się na poziomie językowych wulgaryzmów i wydanie wyroku na ich podstawie jest aktem krytycznej dulszczyzny. (Niedawno rozpleniła się ona znowu przy okazji znakomitego Kac Vegas [2009], zruganego w podobny sposób, w jaki ruga się zawianego gościa w autobusie – nieważne, że gość ów jest przy okazji poetą).
(3) Dobra krytyka jest zakorzeniona w historii medium. Nie ma dobrej krytyki filmowej bez znajomości historii filmu. Nie może być ona jednak tylko pretekstem bądź źródłem autorskiej pychy (patrz punkt 2). Kiedy na nasze ekrany wszedł film Dziewięć (2009) Roba Marshalla, polska krytyka żachnęła się z oburzeniem: oto ktoś gwałci 8 ½ (1963), czyli „arcydzieło Felliniego”! Takie pisanie jest przykładem myślenia ahistorycznego, bo balsamuje oryginał zamiast go dyskutować. Idealna recenzja Dziewięciu to taka, która nie brałaby statusu filmu Felliniego na wiarę (arcydzieło, arcydzieło, arcydzieło), tylko w świeży sposób spojrzała i na oryginał, i na (fatalną, to prawda) musicalową przeróbkę. U nas jednak mało kto traktuje historię filmu poważnie; mało kto ma dla niej na tyle szacunku, by się z nią mierzyć, zmagać i przewartościowywać. Zazwyczaj kwitną ogólniki („skrzące się dowcipem amerykańskie komedie z lat 30-tych”; „naznaczone fatalizmem dzieła czarnego realizmu poetyckiego”’ etc.)
CDN…
mnie u krytyków polskich często drażni brak otwartości i przedwczesne zniechęcienie, np. recenzja 'limits of control' mossakowskiego w GW.
OdpowiedzUsuńZgoda. Myślę, że da się to podciągnąć pod pkt. nr 1; ślepotę na styl. Nie twierdzę, że THE LIMITS OF CONTROL musi się wszystkim podobać, ale zarzut pt. "to było zbyt pretensjonalne" jest płytki i nie oddaje sprawiedliwości samemu filmowi.
OdpowiedzUsuńWszystko pięknie i dobrze, ale określenie "Kac Vegas" mianem znakomitego jest zdecydowanym przegięciem. Przeciwnie do tego, co wyżej, spotykałem się z samymi praktycznie entuzjastycznymi recenzjami tego filmu (z głowy przypominam, że chwaliła go np Machina i Przekrój), co ostatecznie spowodowało, że namówiłem dziewczynę do wieczornego seansu z "Kac Vegas". Jak przykro się nam zrobiło, że film okazał się tak debilny jak jego tytuł. A jeszcze bardziej przykro, że po raz kolejny okazało się, że krytyka powoli zaczyna rechotać z masową widownią, którą zadowalają żarciki na temat rzygania.
OdpowiedzUsuńBardzo ładnie, Michale, podoba mnie się. A co do Kac Vegas, w ogóle nie wiem gdzie tam były żarty o rzyganiu. Na dobrą sprawę, w ogóle nie wiem gdzie tam były żarty. Bardzo dobry film.
OdpowiedzUsuńWojtek
To samo mogę powiedzieć, choć w zupełnie innym sensie. Właśnie, gdzie tam były żarty? Aha, nie miało być żartów? Sory, zapomniałem, że "Kac Vegas" to metafizyczny melodramat. Każdemu zdarzy się wtopa, więc i mnie tym razem najwyraźniej nie wyszło;)
OdpowiedzUsuńWraca zatem popularna ostatnio dyskusja - czy krytyka filmowa transformowała w zwykłe recenzowanie? Ma tu rację użytkownik, który pisze, że krytycy (i dziennikarze) powoli zaczynają rechotać z masową widownią. No, może nie jest aż tak źle, ale coraz łatwiej zetknąć się z asekuranctwem czy symplifikacją, zwłaszcza w Internecie. A dostosowanie się do potrzeb i wymagań odbiorcy masowego skutkuje zazwyczaj upadkiem stylu, zanikiem spostrzeżeń. Dalej jest już tylko efekt domina.
OdpowiedzUsuńSam nie wiem czy powinienem zabierać w tym temacie głos - dziennikarz (krytyk?) ze mnie stosunkowo młody i wciąż jeszcze zdarza mi się uciec do ogólnikowego stwierdzenia lub błysnąć czymś, kiedy nie muszę. A nuż jestem częścią problemu. Jeśli tak, to swej szansy upatruję w pokorze i rosnącej samoświadomości, cechach, których tak często nie widzę u kolegów po fachu. Może tu właśnie pies jest pogrzebany?
Dziwi mnie, że tak wielu krytyków/dziennikarzy ignoruje fakt, iż o filmach nie wolno pisać ani z ambony, ani z klęcznika. Wbrew pozorom nie jest to łatwe do osiągnięcia, ale chyba gołym okiem widać kto próbuje. Są też oczywiście tacy, którzy nigdy nie musieli. Niniejszym chylę czoła.
Piotrze, podpisuję się obiema rękami.
OdpowiedzUsuńWojtku, dziękuję.
Co do KAC VEGAS, to uwagi Grzegorza trafiają w sedno problemu, o którym piszę. Co to znaczy "masowa widownia" w erze Internetu? Skąd założenie, że "metafizyczny melodramat" jest czymś lepszym/szlachetniejszym niż dzika farsa? KAC VEGAS jest bardzo dobrym filmem, bo buduje surrealistyczną sytuację wyjściową (lampart & kurczak w hotelu, totalna rozwałka, a potem zbieranie poszlak i wyjaśnianie zagadki). Jest to śmieszna komedia o męskiej niedojrzałości, o tym właśnie że mężczyźni na jakimś poziomie zawsze zostają zwierzakami - i że Las Vegas jako takie zostało zbudowane z myślą o nich. Zresztą wszystko, co miałem do powiedzenia o KAC VEGAS, jest tutaj:
http://oleszczyk.blogspot.com/2009/06/hangover-2009-todd-phillips.html
Natomiast nie zgadzam się na arystokratyczne z ducha machnięcie dłonią i odcięcie się od filmu tylko dlatego, że wykorzystuje plebejski humor -- kino jest plebejską sztuką (między innymi) i zamykanie go w salonach świadczy o zamknięciu się na jego siłę. To tak, jakby deprecjonować GARGANTUĘ I PANTAGRUELA (tam też jest mnóstwo żartów o rzyganiu, jeszcze dosadniejszych niż u Philipsa).
Nie, właśnie nie. Teksty poświęcone Kac Vegas są dowodem na inny mankament rodzimej krytyki. Idzie mianowicie o robienie smacznego kotleta z kupy. Mówiąc subtelniej: o doszukiwanie się podtekstów i kontekstów tam, gdzie nie bardzo one się znajdują. Pomijając już Kac Vegas, szczytem takiego pisania była recenzja (już nie pamiętam kogo, ale chyba Żurawieckiego) z "Zębów" w "Przekroju". Właśnie, "Zęby". Z tym filmem również możemy zrobić wszystko. Możemy pisać genderowo, feministycznie, możemy pisać o konfrontacji prostej konserwatywnie wychowanej dziewuszki ze zboczonymi i ograniczonymi samcami itd. itp. Tylko pytanie brzmi po co wyprowadzać te wszystkie dzieła w przypadku głupawego niejako już z definicji filmiku? Po przeczytaniu tekstów o Kac Vegas, a więc właśnie o surrealistycznej atmosferze, o Tysonie grającym na wirtualnej perkusji, o dzikim kocie w łazience itd.itp. również liczyłem na naprawdę fajną niezobowiązującą zabawę, a otrzymałem zabawę poniżej wszelkiego poziomu, z której wyciągnąłem jeden podstawowy wniosek. Jesteśmy płcią prymitywną i godną pożałowania i naprawdę możemy żałować, że nie jesteśmy kobietami. Najlepiej takimi z zębami w pochwie (vide Zęby). Ok, zgadzam sie z tym, że to może i prawda. Rzeczywiście jesteśmy zwierzakami, rzeczywiscie przy pierwszej lepszej okazji to z nas wyłazi, ale oglądałem te nasze męskie wygłupy z poczuciem zażenowania. Tyle samo ubawu po pachy i myśli na temat prawdziwej natury męskości miałbym, Michale, po obejrzeniu swojej kasety ze studniówki. Możesz mi wierzyć. Czy świadczy to o tym, że na dnie swojej szafy z pamiątkami ukrywam wybitne filmowe dzieło komediowe?
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedno. Nie odcinam się od filmu tylko dlatego, ze wykorzystuje plebejski humor, że mamy tutaj do czynienia z plebejską sztuką. Może i nie jestem zdecydowanym entuzjastą komedii o amerykanskich nastolatkach poszukujących rozpaczliwie panny chętnej do rozdziewiczenia ich, ale z przyjemnością oglądam różne głupawe horrory, slashery, kino śmieciowe, lubię różne hollywoodzkie parodie (bardzo fajna jest na przykład historia Deweya Coxa parodiująca filmy muzyczne, niezłe, choć o jakieś 40 minut za długie, są "Jaja w tropikach" itd.) itd. itp. Z argumentem o artystokratycznym machnieciu dłonią naprawdę nie do mnie, bo jestem ostatnim, który by takiemu machaniu się oddawał. Równiez moja fascynacja Gilliamem, Burtonem czy Coenami jest znacząca. Jako "arystokrata" wymieniłbym raczej Bergmana i Antonioniego.
Poza tym nie napisałem, że "metafizyczny melodramat" jest wyżej od komedii. Odpowiedziałem tylko na komentarz wyżej, wedle którego Kac Vegas jest bardzo dobrym filmem pozbawionym żartów. Zażartowałem po prostu, że nie zorientowałem się, że ten film nie jest komedią i stąd moje totalne rozczarowanie.
OdpowiedzUsuńCzekam na drugą część Krytyki Krytyków!
OdpowiedzUsuńGrzegorzu, chyba już znalazłem ten punkt, w którym nasze światopoglądy (filmowe oczywiście) się rozjeżdżają w dwie różne strony: co to znaczy "filmik głupawy już z definicji"? Moim zdaniem coś takiego nie istnieje. Są filmy, które są "z definicji" mądre, jak np. BIAŁA WSTĄŻKA, które koniec końców mnie rozczarowują właśnie pod względem intelektualnym, a są "z definicji" głupie, jak SUPERSAMIEC, które uważam za znakomite. Moja propozycja: odrzućmy "definicje" i podchodźmy do każdego filmu z osobna; sprawdzajmy jak w jego konkretnym przypadku działają poszczególne elementy, jak trybiki kręcą się wewnątrz tej maszynki jaką jest każdy film.
OdpowiedzUsuńCO powiedziawszy, nie odmawiam Ci prawa do nie-lubienia KAC VEGAS czy ZĘBÓW.
Natomiast w jednym się z Tobą zgadzam (mam nadzieję napisać o tym w kolejnym odcinku tych luźnych uwag na blogu): czepianie się za wszelką cenę terminologii para-naukowych (gender, queer, postkolonializm) najczęściej świadczy o bezradności recenzenta, któremu o wiele bliżej właśnie do tych pojęć, niż do kina jako sztuki. Jeśli nie wiemy, co o filmie myśleć; nie jesteśmy pewni, jakie emocje w nas wywołał -- najłatwiej chwycić za narzędzia w rodzaju "postfeminizm" albo "dyskurs kolonialny" - i recenzja pisze się sama, bo teorie bardzo sprawnie gwałcą rzeczywistość i omamiają czytelnika.
Mam nadzieję, że uda mi się o tym wszystkim napisać więcej. Dzięki za uwagi!
Asia:
OdpowiedzUsuńBędzie wkrótce :) Najpierw zajęcia muszę odbyć z taką jedną grupą w sobotę...
Wiadomo, że to "tylko" komentarze na blogu, więc tez piszę z głowy i bez jakiegoś szczegółowego plan, stad w moich wpisach pewne skróty myślowe i uproszczenia. Takim uproszczeniem jest oczywiście sformułowanie "filmiki głupawe z definicji". Co prawda, przy okazji dorzuciłem tam (najczęściej nic nie znaczące) słówko "niejako", co troszkę jednak zmienia postać rzeczy.
OdpowiedzUsuńMyśląc o filmach głupawych z definicji nie miałem na myśli żadnego konkretnego gatunku (np. komedii), reżysera, stylu itd. Akurat w tym wypadku uwaga ta odnosiła się do dwóch konkretnych filmów (Kac Vegas, Zęby), które przez część krytyki zostały wysoko ocenione, a które - oczywiście moim zdaniem - zupełnie na to nie zasłużyły.
Miałem kiedyś okazję rozmawiać z młodym filozofem, który w wielu swoich esejach filozoficznych zajmował się najbardziej nawet tandetnymi filmami akcji z Dalekiego Wschodu i analizował je przy użyciu Hegla, Marksa czy Wittgensteina. Możemy wiele mądrych głów wykorzystać przy pisaniu o "Zębach" czy "Kac Vegas", ale tutaj pojawiają się kolejne pytania i kolejne uwagi dotyczące rodzimej krytyki. Po pierwsze więc, pytanie o (nad)interpretację. Czy istnieje w ogóle jeszcze coś takiego jak nadinterpretacja? Po drugie, kwestia "przemądrzałości" krytyki. Rozumiem, że można pokochać Lacana i Żiżka, ale bez przesady;)
I jeszcze jedno. Pytałeś, co znaczy dzisiaj "masowa widownia". Nie wiem co to znaczy dzisiaj ale wiem co ja rozumiem mówiąc o takiej widowni. Dla mnie to widownia, która cierpi kiedy film nie jest zdubbingowany lub z lektorem, widownia, która nie nadąża z czytaniem napisów, widownia, która ogląda tylko kolejne części Piły, ale już na Sierocińcu nudzi się, bo za mało krwi i (podobno) średnio straszne, widownia, która rechocze na Kac Vegas, bo tam odnajduje swoje życiowe doświadczenia (potężne kace i wybite zęby), a nie dlatego, że - jak piszesz - ogląda śmieszny film o męskiej niedojrzałości, widownia, która potrafi się wzruszyć na "2012", ale już nie na "Milku" czy "Broken Flowers", itd. itp.
To nie jest w żadnym razie wyraz mojej pogardy wobec takiej widowni. To jest obraz sytuacji, pewnej, chyba coraz liczniejszej, grupy widzów.
Rozpisuję się tutaj i pozwolisz, ze wykorzystam te swoje pospieszne notatki w przygotowywanym powoli tekście, do którego sprowokowała mnie m.in. twoja notka i ta nasza dyskusja.
To ja też rzutem na taśmę:
OdpowiedzUsuń(1) Nadinterpretacja jest dla mnie interpretacją genialną; wyższym stopniem interpretacji. Zła interpretacja to taka, która nie zważa na dzieło; interpretacja szanuje dzieło zanadto; nadinterpretacja bierze się z niezdrowej miłości do dzieła połączonej z wybujałym światopoglądem interpretującego. Dlatego np. Zizek jest moim zdaniem nadinterpretatorem -- przepisuje filmy na nowo, ale robi to fascynująco i pozostaje otwarty na elementy składowe dzieła, a nie wskakuje w abstrakcyjne rozważania.
(2) Masowa widownia to my. Pewna część masowej widowni - to ci ludzie, których opisałeś. Nie sądzę, byśmy tworzyli dwie różne widownie -- chodzimy do tych samych kin, korzystamy z tych samych wideowypożyczalni i internetu. Jesteśmy różnymi widzami w obrębie jednej widowni -- masowość jest tylko skalą, a nie naturą zjawiska.
Nie zgodzę się, że masowa widownia to "my". W przytoczonej przez Ciebie, Michale, perspektywie na pewno, ale w kontekście słów Grzegorza powinniśmy raczej posługiwać się pewnym uogólnieniem pojęcia. Nie jestem wielbicielem uogólnień, bo stąd droga do stereotypizacji i bagatelizacji jest niezwykle krótka, ale trudno oddzielić zagadnienia dot. polskiej krytyki filmowej od oczekiwań pewnej grupy odbiorców. A tę trzeba zdefiniować, bo wydaje mi się istotna w zrozumieniu problemu, a przynajmniej jego części.
OdpowiedzUsuńPojęcie masowości widowni odczytuję w sposób oczywisty - poprzez zanik indywidualizmu w odbiorze, obniżenie wymogów dotyczących zarówno formy, jak i treści, potrzebę uniwersalizacji pojęć itd. Widza masowego nie trzeba od razu postrzegać jako zacofanego plebejusza, ale z całą pewnością jego potrzeba doświadczania sztuki i pojmowania rzeczy stanowi tylko margines ogółu wszystkich potrzeb. A że dominacja takiego widza rośnie wraz z obniżeniem przed paroma dekadami progu wiekowego grupy docelowej hollywoodzkich produkcji, staje się to problemem.
Bo widz taki, jeśli już wyraża potrzebę poznania profesjonalnej opinii o filmie, utożsamia ją z jakością jakiej oczekuje od kina. Tak rodzi się recenzenckie asekuranctwo - opinia o filmie nie powstaje dla samego jej wyrażenia, a dla użyteczności widza. Ten bowiem posługuje się prostym mechanizmem - akceptuje recenzję jeśli jest zgodna z jego oczekiwaniami, odrzuca ją gdy jest inaczej. Forma i argumenty nie mają tu żadnego znaczenia.
A jeśli wziąć pod uwagę, że w dobie ciągle rozwijającego się Internetu, wielu potencjalnym opiniodawcom (krytykom, dziennikarzom, whatever) przychodzi w nim debiutować, niezmiernie łatwo o trzy rzeczy: unifikację stylu, zanik ambicji i wykształcenie fałszywego autorytetu. Zmieniły się trochę czasy: dziś o kinie może pisać każdy; wiedzę starej gwardii zastąpił divx i wikipedia. Przerażają mnie wędrówki po Internecie - co rusz zapędzam się na jakiś mini-portal wypełniony samozwańczymi bogami krytyki filmowej, którzy mają popleczników w postaci szerokiej widowni. W recenzjach posługują się jej językiem, szukają dla niej kompromisów, nie wybiegając poza jej potrzeby. Najgorsze jednak, że od jakiegoś czasu wirus ten rozprzestrzenia się, a jego pierwsze objawy dotykają tzw. krytyki profesjonalnej.
Ale to oczywiście tylko część problemu.
"Fałszywe autorytety"? To chyba nie jest możliwe. Jeśli dla kogoś ktoś jest autorytetem, nawet jeśli obaj są głupkami i dupkami, to autorytet jest autorytet. Kto miałby ustalać listę prawdziwych autorytetów? Maria Janion? Prawdziwym autorytetem z urzędu jest np. Jan Paweł II.
OdpowiedzUsuńJak dla mnie, niech "samozwańczy bogowie krytyki" piszą, co chcą, bylem ja mógł pisać swoje. Problem się pojawia wtedy, gdy jury nagrody Mętraka stęka nad tekstami Kuby Mikurdy, bo za dużo w nich pojęć i abstrakcji. No ale w sumie mają prawo, ich konkurs, ich zasady. A ja nie mam co narzekać. Tylko raz mi tekst odwalono, bo był "za mądry".
Moim zdaniem masowość jest inkluzywna. Jest w niej miejsce dla "bogów samozwańczych", dla geniuszy i dla tych "za mądrych", z którymi identyfikuje się Maciek. To czytelnik musi opracować na własny użytek dobrą mapę, by nie pogubić się i nie odwiedzać jedynie śmieciowisk. Ale nazywanie całej kultury masowej zunifikowaną jest moim zdaniem nieuzasadnione.
OdpowiedzUsuńTak, kultura masowa jest ciepła i dla wszystkich, również dla intelektueli. Problem może w tym, że my widzimy masę tak jak Theodor Adorno, który niby był marksistą, a jednak elitarystą. Niczym się tu nie różni od Ryszarda Legutki. Adorno bardzo narzekał na jazz, ale dlatego, że jest to sztuka niska jego zdaniem. Teraz można by też ponarzekać, ale z dokładnie przeciwnych powodów - bo jest zbyt wywindowana.
OdpowiedzUsuń"Tyle samo ubawu po pachy i myśli na temat prawdziwej natury męskości miałbym, Michale, po obejrzeniu swojej kasety ze studniówki."
OdpowiedzUsuńChciałbym to obejrzeć, żeby podyskursować kolonialnie...
Skura
Do tej długiej listy problemów z polską krytyką ( co do wymienionych zgadzam się 100%) dodałabym jeszcze jeden. Wielku krytyków oceniających filmy popularne a co za tym idzie - przede wszystkim amerykańskie wykazują się niesamowitą wręcz ignoracją względem kultury popularnej. O ile jeszcze w przypadku np. ,,Dziewięć" umieją odnaleźć odpowiednie nawiązania w obrębie kultury nieco wyższej o tyle wszelkie nawiązania w obrębie kultury popularnej najczęściej im umykają. Niejednokrotnie zdażyło mi się czytać recenzie której autor po prostu filmu nie zrozumiał. Niestety wielu krytków zapomina że kultura popularna finkcjonuje na zasadzie seteke wzajemnych odniesień i sieci powiązań które niestety krytyk powinien wyłapywać. Bo jak słusznie zauważył autor bloga jedną z koszmarnych wad naszej krytyki jest snobizm który zasłania możliwość odpowiedniej interpretacji filmu.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa, a z komentarzem zgadzam się w 100%. Starałem się wyrazić podobną intuicję w tym oto poście:
OdpowiedzUsuńhttp://michaloleszczyk.blogspot.com/2010/02/polemika-z-bartoszem-zurawieckim.html
Pozdrawiam!--
-MO
Bardzo fajna i trafna notka. "Supersamiec" i "Kac Vegas" znakomite. Ale do takich filmów polska krytyka mam wrażenie jeszcze długo nie dorośnie. Bo faktycznie ma poważny problem z recepcją popkultury.
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo!
OdpowiedzUsuńWczoraj zapragnąłem wrócić do lektury tekstu, spostrzegłem, że wklejony obrazek stracił swoje źródło, nie da się go przywrócić/naprawić, jakkolwiek to dziwna prośba, to lubię takie "uprzejmniacze" :D
OdpowiedzUsuń