23 lipca 2010

Wejście w pustkę (2009, Noé)


Ocena: ***

Era Nowe Horyzonty wystartowały! Festiwal otwarła wariacka pośmiertna odyseja: quasi-kazirodcza fantazja, w której siostra rodzi własnego brata, a finał rozgrywa się w kanale rodnym w trakcie stosunku. Tunele anatomiczne i architektoniczne, otwory i neony, steadicamowy rausz, pozytywny test ciążowy spoczywający na okładce „Tybetańskiej księgi umarłych”, fatalne dialogi i zdumiewający montaż – to wszystko znajdziecie w Wejściu w pustkę: najbardziej narcystycznym i najmniej zdyscyplinowanym filmie Gaspara Noé, którego i tak nie wolno przegapić.

21 lipca 2010

Dwie czołówki


[Dave /Keir Duella/ na fotelu po prawej stronie; 2001: Odyseja kosmiczna (1968)]


Dziś będzie nostalgicznie. Korzystając z faktu, że zakupiłem program „Magix: Ratuj swoje kasety wideo!” i wczoraj trochę z nim poszalałem, chciałem przypomnieć dwa cykle telewizyjne, które – bez żadnej przesady – zadecydowały o tym, kim jestem dzisiaj. Jeden nazywał się „Sto na sto, czyli sto filmów na stulecie kina” i został wyemitowany przez TVP w roku 1995 (nietrudno się domyślić, co upamiętniał). Drugi to „Mistrzowie kina”, który był obecny na antenie przez dobrych kilka lat (poniedziałkowe późne wieczory na TVP1).

Jeśli idzie o „Sto na sto”, obejrzałem go wówczas (prawie) w całości – i nagrałem każdy jeden film, z wyjątkiem 2001: Odysei kosmicznej (1968), w trakcie emisji której nastąpiła awaria prądu. Do dziś pamiętam, jak wszystko wokół zgasło w najbardziej trzymającym w napięciu momencie (Dave wychodzi w przestrzeń, by ratować Franka). Popłakałem się wtedy, jak na dziecko przystało (nie zapomnę tej daty: 27 kwietnia 1995!). W tamtym czasie naprawdę nie było możliwości zdobycia filmu skądinąd. W wypożyczalniach były tylko nowości; Internet nie istniał; moja rozpacz była czarna jak smoła.

Wspomnienie osobiste nr 2: rok temu przebywałem na stypendium naukowym w Nowym Jorku i uczestniczyłem w zajęciach Jima Hobermana zatytułowanych „Cinema Since 9/11”. Pomijam fakt, że były to absolutnie najlepsze zajęcia, w jakich kiedykolwiek dane mi było wziąć udział – to nie ma teraz znaczenia. Cały kurs rozpoczął się projekcją 2001… Kubricka z blu-ray’owej płytki na wielkim szkolnym ekranie. Te konkretne zajęcia były zatytułowane „Is Future Still What It Used to Be?”, czyli – w wolnym tłumaczeniu – „Czy przyszłość ma się po staremu?”. Oglądając ten film 14 lat po tamtej przerwanej przez strzybnicką elektrownię projekcji – tym razem w rewelacyjnej rozdzielczości konkurującej z celuloidem – poczułem jak zalewa mnie fala szczególnego uczucia. Nie tyle nostalgii, co dyskomfortu. Bo przecież przez tych 14 lat, jeśli coś się we mnie i w świecie wokół zmieniło, to z całą pewnością to jedno: dziś bardziej przypominamy Kubirickowskich astronautów. Obklejeni iPhone’ami, szukający w swych skrzynkach tej jednej wiadomości, która zmieni nasze życie (w godzinnych odstępach) – i czatujący na wizualnym Skypie dokładnie tak, jak Frank ze swoimi rodzicami, zdmuchującymi urodzinowe świeczki o kilka lat świetlnych od ich syna.

Napiszę wkrótce więcej o kursie Hobermana, bo myślę że może to zainspirować uczących i studiujących na naszych uczelniach. Teraz jednak wróćmy do nostalgicznej obietnicy z samego początku: oto dwie czołówki z keyboardowym beatem w tle, które już na zawsze pozostaną – jak powiedziałby Guy Maddin – wypalone na moim umyśle:



20 lipca 2010

Wywiad z Kimberly Reed


Zapraszam do lektury mojego wywiadu z reżyserką Synów marnotrawnych (2010), Kimberly Reed, opublikowanego w magazynie Slant.

Mój wpis o samym filmie dostępny jest na anglojęzycznej wersji mojego bloga.

15 lipca 2010

Oczy szeroko otwarte (2009, Tabakman)


Ocena: ***1/2

Oto kolejny, po Poważnym  człowieku (2009) Coenów, film o religijnym Żydzie doświadczającym próby. W Oczach szeroko otwartych nie ma jednak humoru, ani spiętrzenia nieszczęść. Zamiast lawiny spadającej z zewnątrz, Tabakman wybiera lawinę spadającą w nas samych, zwaną też namiętnością.

(…)

Całość tekstu na łamach „Przekroju”.

13 lipca 2010

Dlaczego nie będziemy drugą Rumunią


W nowym „Przekroju” (28/10) Piotr Marecki słusznie stawia Rumunię za wzór do naśladowania przez polskich filmowców. Czytam, zgadzam się, ale… jedna ręka nie klaszcze. Dlaczego?

Nie wierzę, by polskie kino wyszło prędko z zapaści i nie wierzę, by udało nam się powtórzyć „rumuński cud”. Przyczyna jest prosta: nasze myślenie o kinie jest śmiertelnie skostniałe. Nadal wydaje nam się, że dobry polski film to taki, który „sprawnie opowie zajmującą historię”. Z drugiej strony wpojony nam przez komunę (i nie tylko) snobizm każe kląć na „hollywoodzką szmirę” i oczekiwać, że film europejski (a zatem i polski) ową szmirę jakoś prześcignie, przekroczy, zaoferuje coś „innego”, bardziej „artystycznego”.

Otóż jest to myślenie schizofreniczne, bo kino hollywoodzkie i kino „dobrze  opowiedziane” – to jedno i to samo. Jeśli chcemy robić kino „zajmujących historii”, powinniśmy udać się na nauki do Hollywood właśnie; organizować warsztaty z tamtejszymi specami od trzech kulminacji, dwunastu kroków i motywacji postaci, w typie Syda Fielda. Bo innej drogi do sprawności warsztatowej nie ma. Dowiódł tego pięknie Paweł Borowski, autor Zera (2009) – najlepiej skonstruowanego polskiego filmu ostatnich lat, zbierającego zasłużone nagrody na całym świecie.

Polskie kino może albo pójść za Borowskim, czego mu (kinu) szczerze życzę, albo – i to jest drugi, równie pożądany wariant – może otworzyć się na eksperyment formalny i zaproponować nową estetykę. Bo to de facto stało się w Rumunii, gdzie kilku reżyserów i scenarzystów ni mniej, ni więcej, tylko przekształciło ekranowy realizm. Ekstremalnie długie ujęcia, odważne zabawy z czasem rzeczywistym, kilometrowe dialogi i równie kilometrowe odcinki milczenia: to wszystko nie jest „sprawnie opowiedziana historia”; to jest kinowy eksperyment z formą.

Śmierć pana Lazarescu (2005) Cristi Puiu: dwie i pół godziny w czasie rzeczywistym, od pierwszych bólów żołądka do tytułowego zgonu. 12:08 na wschód od Bukaresztu (2006) Corneliu Porumboiu: półtorej godziny projekcji, z czego bite 45 minut to podana w skali 1:1 transmisja telewizyjnego talk-show. Wreszcie ostatnie arcydzieło, czyli Policyjny, przymiotnik (2009) tegoż Porumboiu: śledztwo kulminujące 20-minutową dyskusją o semantyce słowa „sumienie”.

Wszystkie te filmy zrobione są z żelazną dyscypliną, ale pozostają eksperymentami. Należą do szczytowych osiągnięć kina ostatniej dekady, ale śmiem twierdzić, że nigdy nie dostałyby dofinansowania od polskiej instytucji – ich scenariusze zapewne wróciłyby z adnotacją: „przegadane”, „nie dość dramatyczne”, „niefilmowe”.

Są dwie drogi. Albo zrozumiemy, że liczy się stereotypowa, ale diabelnie trudna do opanowania sprawność i będziemy ją zdobywać w pocie czoła ucząc się od mistrzów ze Stanów; albo otworzymy się na solidne eksperymenty, które nie będą intelektualną papką à la Nieruchomy poruszyciel (2008), tylko autentycznym estetycznym novum.

Do tego czasu możemy śnić swój sen o Rumunii, podczas gdy sami Rumuni zrealizują jeszcze niejeden wybitny film.

Wykład: Filmowy Nowy Jork


Zapraszam na swój wykład poświęcony filmowym obliczom Nowego Jorku.

Wykład zorganizowany jest jako impreza towarzysząca wystawie fotografii Andreasa Feiningera w Międzynarodowym Centrum Kultury w Krakowie:


Start o 17:00 w najbliższy piątek w siedzibie MCK (Rynek Główny 25).

Czas trwania: 90 minut.

Wykład będzie ilustrowany fragmentami filmowymi.

Mam nadzieję do zobaczenia!

***

10 lipca 2010

"Rainbow Collection" na DVD


Firma Mayfly dodała właśnie dwa tytuły do rozpoczętej niedawno „Rainbow Collection”: odważnej (jak na polski rynek) serii płyt z filmami o tematyce LGBT. I choć dobór nowych tytułów nie wskazuje na obecność jakiejś spójnej polityki programowej, to i tak witam inicjatywę z uznaniem. W naszym kraju organizuje się co prawda przeglądy kina queerowego, ale mają one zawsze posmak enklawy, czy też – jak mówią wtajemniczeni – „branży”. Tymczasem produkcje Mayfly’a można znaleźć w zwykłym sklepie z płytami DVD, gdzieś między Bondem a Pixarem. Kierunek jest dobry, nawet jeśli kroki niepewne.

(…)

9 lipca 2010

Fotel na Facebooku

Od przedwczoraj „Ostatni fotel po prawej stronie” ma swoją stronę na Facebooku. Zachęcam do polecania jej znajomym!

7 lipca 2010

Butch Cassidy i Sundance Kid (1969, G. R. Hill)


Miło donieść, że klasyk trzyma się mocno – i to więcej niż z jednego powodu. Po pierwsze, udało się tu obsadzić dwie pary najbardziej błękitnych męskich oczu, jakie kiedykolwiek spoglądały na nas z ekranu. Po drugie, ich posiadacze (Robert Redford i Paul Newman, rzecz jasna) znakomicie wygrywają kontrasty między swymi postaciami. Cichy Sundance Kid – jeszcze nieświadomy, że kiedyś użyczy imienia festiwalowi kina niezależnego – sekunduje szelmowskiemu Butchowi, a ten drugi patrzy zazdrośnie na kumpla i jego związek z Ettą (Katharine Ross), w której sam się kocha. Jest w ich wspólnym zbójowaniu niewinność dziecinnej zabawy: Butch dba nawet o to, by nic się nie stało nadgorliwym strażnikom cudzej własności. Zupełnie, jakby przewodził podwórkowej bandzie i pilnował, żeby nikt nie zrobił sobie krzywdy.

(…)

Całość tekstu na łamach „Przekroju”, zapraszam!

1 lipca 2010

"Klatka po klatce": Paweł Kuczyński

W drugim felietonie z cyklu „Klatka po klatce” zwracam uwagę na twórczość wciąż nie dość cenionego w Polsce Pawła Kuczyńskiego. Zapraszam do lektury mojego tekstu, a także do odwiedzenia bloga samego reżysera. Więcej informacji o jego działalności znajduje się tutaj. A zwiastuny samych filmów znajdują się tu i tu.