Farsa dzieli z melodramatem dwie cechy: bardzo łatwo nią wzgardzić i bardzo trudno się jej oprzeć. Materiał jest zawsze ten sam (seks, pieniądze, animozje), tak jak i jego obróbka (spiętrzyć, zamieszać, zdetonować) – a jednak raz po raz wybuchamy śmiechem. Farsa jest bezwstydna w swej familiarności, ale jest także nieunikniona: uwalnia napięcie powstałe w codziennym obcowaniu z innymi gatunkami, które zazwyczaj starannie chowają własne szwy i ściegi. Farsa obnosi je na wierzchu, nie każe w siebie wierzyć – i w tym jej siła.
Zgon na pogrzebie (2007) to farsa w formie najczystszej, co stanowi i komplement, i zarzut. W pierwszej scenie pracownik domu pogrzebowego prosi o identyfikację zwłok. Kiedy ta wypada negatywnie, słyszymy krótkie: „Cholera, przywieźliśmy nie tego…!”. I cały film wygrany jest na tym właśnie rejestrze: czarny humor w stylu angielskim, przeplatany wyspiarską flegmą w sprawach łóżkowo-rodzinnych. Flegmą, rzecz jasna, pozorną.
Film ten wyreżyserował Frank Oz, jak zawsze poprawny w inscenizacji, ale i jak zawsze nadzwyczajny w pracy z aktorami (sam zresztą gra częściej niż reżyseruje: głos Świnki Piggy z Muppetów należy właśnie do niego). Jest tu wiele świetnych kreacji, z których co najmniej dwie – Andy’ego Nymana i Alana Tudyka – są małymi arcydziełami aktorstwa komediowego. Zwłaszcza Nyman (niezapomniany nudziarz z dostępnej na DVD wybitnej Redukcji [2007]) ślizga się od wytrzeszczu do senności, od hipochondrii do przerażenia – i z powrotem – z lekkością godną najlepszych; zwłaszcza Aleka Guinnessa.
Nasza reakcja na ten film będzie miała dużo wspólnego z naszym stosunkiem do cechy charakteru zwanej jowialnością. Jeśli tę ostatnią można zdefiniować jako dostatek śmiechu przy niedostatku świeżości – to to samo odnosi się do Zgonu na pogrzebie. Klocki te same, wzór ten sam. Ale frajda – całe szczęście - też.
PS. Jest już remake (sic!) tego filmu, tym razem pod batutą Neila LaBute’a. Nie zdążyłem go jeszcze obejrzeć – czy ktoś z Was go widział?
Widzialem "Zgon..." w kinie w Elblagu, rzeczywiscie sa "momenty", az brzuch boli ze smiechu. A pan Oz nie tylko podkladal glos pod Piggy, ale tez ja animowal, byl tez Yoda z Gwiezdnych Wojen - wiec o aktorstwie naprawde wie wiele!
OdpowiedzUsuńZ filmów Oza, które znam, najbardziej rozśmieszyły mnie PARSZYWE DRANIE ze Stevem Martinem i Michaelem Cainem.
OdpowiedzUsuńA ja niestety zawiodłam się na tym filmie. No ale może dlatego że widziałam pierwsze 15 minut w kinie z którego musiałam niestety wyjść i czekałam dopiero na wydanie DVD - za dużo nadziei ( pierwsze 15 minut było wspaniałe) i całość okazała się mniej śmieszna niż się spodziewałam. Ale naprawdę to nic w porównaniu z wersją z wersji amerykańskiej. Jest pewien rodzaj humoru który za żadną cenę nie chce się przeprowadzić za Atlantyk i to właśnie jest dobry przykład. Wersja z 2010 jest żenująca
OdpowiedzUsuńWersja made in USA jest tragiczna. Typowo angielską komedię zrealizowano w stylu "Big Momma's House" a więc dosadnym i pełnym grymasów. Całość dobija dodatkowo Lawrence który jakby grał w Bad Boys 3.
OdpowiedzUsuńHmmm... Ale jednak zrobił to LaBute od SIOSTRY BETTY i KSZTAŁTU RZECZY... No nic, muszę przekonać się na własnej skórze! :)
OdpowiedzUsuńA także od "In the Company of Men". Niestety jednak, ten sam LaBute nakręcił też "The Wicker Man".
OdpowiedzUsuńBłażej