Koniec roku, czas na podsumowania! Tym trudniej o nie w świecie kina, że kanały dystrybucyjne (o różnym zasięgu i stopniu legalności) nie pokrywają się ze sobą. Postanowiłem zatem, że moje tegoroczne Top 10 niezważające na to, czy film miał w Polsce dystrybucję kinową, czy też nie umieszczę tylko na swoim angielskim blogu. Można je znaleźć tutaj.
Poniżej natomiast lista dziesięciu najlepszych filmów (oczywiście w porządku wartościującym, „od najlepszego”), jakie miały swą kinową dystrybucję w Polsce w 2010 roku:
Zostałem ponadto zaproszony do ułożenia listy na portalu Film Roku, gdzie obowiązywała dodatkowa zasada, zgodnie z którą filmy nie mogły się powtarzać na listach kolejnych respondentów. Powstała w konsekwencji lista oddalona od mojego prawdziwego Top 10, ale wciąż – jak myślę – wskazująca na ciekawe tytuły tegoroczne, których nie wolno przegapić.
Na stronie FilmuRoku wkrótce pojawi się też moja i Piotra Dobrego rozmowa, w której mówię więcej o Głodzie McQueena i wyjaśniam, czemu uważam go za najważniejszy film ubiegłego roku na polskich ekranach.
Niektóre pomysły warto kraść. Marzy mi się na przykład, by któryś z polskich periodyków filmowych powielił koncept obecny od kilku lat w amerykańskim dwumiesięczniku „Film Comment”. Otóż w każdym numerze jest tam drukowana (co najmniej jedna) tabelka pt. „The Last 10 Films I’ve Seen”; rodzaj uproszczonego kwestionariusza Prousta z jednym tylko pytaniem, kierowanego do rozmaitych filmowców.
I tak w najnowszym numerze pisma (6/10) można dowiedzieć się na przykład, jakie dziesięć filmów obejrzał ostatnio rumuński reżyser Cristi Puiu, autor wielkiej Śmierci pana Lazarescu (2005) i ponoć równie interesującej Aurory (2010). Dziesiątka prezentuje się następująco:
On the Bowery (1957, Rogosin)
Kobieta bez głowy (2008, Martel)
Jak ukraść milion dolarów (1966, Wyler)
Martwa natura (2006, Zhangke)
Diary (1973-83, Perlov)
Red Road (2006, Arnold)
Noc generałów (1967, Litvak)
Rogue Male (1976, Donner)
Ucieczka gangstera (1972, Peckinpah)
Noc iguany (1964, Huston)
Lista ta wiele wyjaśnia; przede wszystkim zaś wskazuje na to, że Puiu jest filmowcem spragnionym kina – w całej jego gatunkowej rozpiętości. Dla niego nie ma sprzeczności (co nie znaczy, że nie ma też różnic!) między Wylerem a Rogosinem, Zhangke a Litvakiem. Ze wszystkiego można się bowiem uczyć; każda wyspa w archipelagu kina ma swój własny dialekt – a adept sztuki reżyserskiej winien posiąść nie tylko jeden z nich, ale możliwie jak najwięcej elementów każdego.
Być może trzeba oglądać filmy tak różnorodne, jak Puiu, żeby nakręcić film tak krystalicznie własny, jak Śmierć pana Lazarescu.
I teraz pytanie: gdyby jakiś polski miesięcznik faktycznie przepytał polskich filmowców w ten sam sposób, jakie byłyby rezultaty…? Obawiam się, że mizerne. Większość polskich reżyserów (a sąd opieram na kręconych przez nich filmach) ogląda mało (i byle) co. 10 ostatnich filmów obejrzanych przez Marcina Wronę…? Sądząc z Chrztu (2010), byli to Chłopcy z ferajny (1990) ustawieni na replayu. Przez Feliksa Falka…? Zapewne jakiś Bergman nagrany z TVP2 w 1993 roku. Przez Zanussiego…? Chyba tylko własne Barwy ochronne (1977).
Jakub Socha pisał kiedyś pięknie o „kinie otwartym na świat” w wydaniu Tarantino i kinie „zamkniętym” w wydaniu Zanussiego. Lista Puiu, a także każda bez wyjątku lista publikowana przez „Film Comment” ujawnia, że odnoszący światowe sukcesy twórcy oglądają kino bez zgubnego monoteizmu, jaki przebija z wielu polskich sądów. Philippe Grandrieux – twórca najbardziej hermetycznych wizualnie dzieł ostatnich lat – wymienił dla „FC” zarówno Zaćmienie (1962) Antonioniego, jak i Bosonogą contessę (1954) Mankiewicza.
Tymczasem w Polsce toczy się wieczny (i nierozstrzygalny) spór o to, czy należy kręcić „dla ludzi” czy „na festiwale”. Czy „opowiadamy”, czy „kontemplujemy”? To fałszywa alternatywa. Dziesiątki „Film Commenta” ujawniają, że wybitny reżyser to ten, który chłonie kino (całe kino), tak by pod koniec dnia przemówić językiem, jakiego nikt wcześniej nie słyszał.
Nasi reżyserzy zamykają się w swej ulubionej celi, recytują święte teksty pokochane piętnaście lat wcześniej w szkole filmowej, po czym wytaczają się na zewnątrz, jąkają pożyczone monosylaby – i wmawiają nam, że „kręcą kino dla ludzi, nie dla krytyków”. Żaden z wyżej wymienionych twórców nigdy nie powiedział niczego podobnego, a ich filmy ogląda cały świat.
Film Rodrigo Cortésa jest – o ile to możliwe – jeszcze bardziej klaustrofobiczny niż niedawny Liban (2010), oparty na podobnym ograniczeniu przestrzennym. O ile jednak w Libanie swoistym ratunkiem były obrazy z czołgowego peryskopu, o tyle w Pogrzebanym nie ma już nawet tego. Ogromna presja, jakiej poddany zostaje główny bohater – a za nim widz i odtwarzający główną rolę Ryan Reynolds – chwilami ma wymiar fizyczny i byłaby trudna do zniesienia, gdyby nie rozbłyskujący tu i tam (wisielczy) humor.
Zaplątani to pięćdziesiąty pełnometrażowy film animowany wytwórni Walta Disneya – i zarazem pierwszy, który mógłby spokojnie dzielić tytuł z wczesnym Fassbinderem (bądź późną Julią Roberts). Oryginalne Tangled jest nawet duszniejsze od polskiego odpowiednika. Takie widać mamy czasy, że główna manufaktura pochłanianych masowo baśni boi się źródłowej „Roszpunki”, w której czuć za dużo naftaliny, by dało się z niej zrobić z wypasioną tapetę na iPada.
Jubileusz jest tak okrągły, że chciało by się dostrzec w Zaplątanych summę dotychczasowych osiągnięć wytwórni – coś jednak w tym przeszkadza. Film (mimo że zdumiewający w 3-D) ma monotonną paletę barwną, rozpiętą między złotem a różem, z minimalną ilością grantów i zieleni (wygląda jak fuzja światów Barbie i Mojego Małego Kucyka). Co ważniejsze nawet, ton całości jest zabójczo niespójny. Wiadomo, że nieszczęsny Shrek (2000) przeorał pole ekranowych baśni na tyle skutecznie, że nie mogą się one obejść bez stukilowej autoironii – ale to, co dzieje się z tą ironią w Zaplątanych, świadczy o niezdecydowaniu twórców.
Kiedy Roszpunka ucieka ze swej wieży, zamiast doświadczyć uwznioślenia, zaczyna chlipać jak mieszkanka Beverly Hills 90210 na kozetce u szkolnego psychologa. Czy mama się obrazi; czy mama się zeźli…? Momenty radości są przeplatane terapeutyczną gadaniną – w całej scenie nie ma nawet grama tej niemądrej, cudownej radości, jaką pamiętamy choćby z sekwencji dywanowej przejażdżki w Aladynie (1992), z oscarowym „The Whole New World” w tle. Twórcy Zaplątanych boją się przygody, bo mogłaby ona zostać odebrana jako wyraz staroświecczyzny. Dlatego przygoda co chwilę jest w ich filmie podważana autoironicznym komentarzem (już w pierwszych słowach, jakie padają zza kadru, wprowadzając widza w akcję, co drugie zdanie jest na poziomie meta – „Wiem, że to głupie, no nie, ale opowiadam dalej”). Od pierwszej sceny odmawia się nam prawa do bycia oczarowanym.
Nie ma takiej aparatury, która pomogłaby nam zmierzyć, jak głęboki wpływ wywarły animacje Disneya na zbiorową wyobraźnię całego globu. Można się co najwyżej spierać, kto wygrywa w tej konkurencji: Disney czy Spielberg? Ale nawet tutaj wcześniej czy później pojawi się argument nie do zbicia: Disney żyje życiem pośmiertnym i wciąż składa swój zamaszysty podpis pod rozdętą wersją bawarskiego zamku Ludwika II – nie wiemy, czy podobne zwycięstwo nad czasem stanie się udziałem Spielberga.
Disney uformował – na dobre i na złe – nasze wyobrażenia o wyobraźni jako takiej. Wytyczył jej granice, wydeptał główne jej ścieżki, które od jego dni uczęszczane są na masową skalę. Disney podpowiada nam od naszych najmłodszych lat, jak wygląda błogostan i jak wygląda piekło na ziemi. Od cukrowej waty wizualnej (obłoczki, gwiezdny pył Dzwoneczka), poprzez wielkookie rozgadane jelonki z długimi rzęsami, do zbiorowych traum wdzierających się w psychikę całych pokoleń niczym rozżarzone żelazo. Śmierć matki Bambiego, śmierć ojca Simby, obłęd matki Dumbo – Disney zawsze wie, w które dziecięce żebro uderzyć, żeby zabolało najmocniej, a siniak nie zagoił się nigdy. (Na seansie Zaplątanych dziewczynka siedząca za mną płakała z przejęciem, gdy Roszpunka trzymała krwawiącego Julka w ramionach.)
Księżniczka i żaba (2009) była wspaniałym powrotem studia do formy – zaraźliwa energia musicalowa połączona była z wodewilową strukturą kolejnych gagów, a przy tym wszystkim postać główna była równie zdeterminowana, jak Bella w Pięknej i bestii (1991) czy czworonożna mama ze 101 dalmatyńczyków (1961). Roszpunka jest – no właśnie – zaplątana, nie tyle w swe złote loki, co w niezdecydowanie twórców, pragnących być ziomalami i bajarzami w jednym.
Takim napisem, rzuconym na arcydługie ujęcie Phoenix właśnie, rozpoczyna się Psychoza (1960) Alfreda Hitchcocka, czyli najokrutniejszy filmowy żart w dziejach kina.
Biedna Marion Crane, ryzykująca własną wolność w akcie miłosnej ofiary, a następnie postanawiająca oddać pierwszeństwo sumieniu, ginie w połowie filmu: wbrew prawidłom dramaturgii, moralności – i mitologicznego porządku opowieści o zwycięsko odpartym pokuszeniu.
A wszystko zaczęło się równo 50 lat temu: 11 grudnia, o 14:43…
Dziś wieczorem (9 grudnia, g. 20:00) zapraszam na specjalny pokaz w krakowskim kinie Agrafka. W ramach cyklu „Kino krytyka” poproszono mnie o wybranie tytułu, który chciałbym obejrzeć na dużym ekranie. Wybrałem Death Proof Quentina Tarantino, przed którym wygłoszę kilka słów wstępu.
Choć trudno w to uwierzyć, w te święta minie dwudziesta rocznica premiery filmu, który zmienił nie tylko moje życie, ale uformował – na dobre i na złe – całe moje pokolenie (urodzone we wczesnych latach osiemdziesiątych i idące do pierwszej klasy mniej więcej w czasie, kiedy trwały obrady okrągłego stołu). Film ów wszedł co prawda na polskie ekrany w roku 1991, ale już w 1990 można było zobaczyć krótkie klipy w emitowanym przez stacje regionalne „Kinie z satelity”. Oto sporych rozmiarów żelazko spada przez długi tunel i wali prosto w nos groźnego knypka w wełnianej czapce. To trzeba zobaczyć!
Już wkrótce początek mojej ulubionej imprezy filmowej! Kinematograf Filozoficzny jest na pewno skromniejszy rozmiarami niż Era, Off Camera czy Cammerimage (wszystkie znakomite), ale – nie waham się tego powiedzieć – nie ma drugiej imprezy, która byłaby programowana równie pieczołowicie i stanowiła z roku na rok domkniętą, narracyjną wręcz całość. Kinematograf to niewielki diament, o którym wciąż wie za mało widzów (w zeszłym roku z przykrością stwierdziłem, że na pokazie filmu Zakazane światło prawie nie było filmoznawców - tymczasem jest to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat!).
Tegoroczny program dotyczyć będzie filozofii Wschodu. Niestety, inne obowiązki nie pozwolą mi na uczestnictwo w całości, ale z całą pewnością wybiorę się na wieczór beatnikowski pod kuratelą Urszuli Tes i na pokaz nowego filmu Pawła Kuczyńskiego (o tym znakomitym reżyserze pisałem tutaj).
Całość programu znajdziecie tutaj; naprawdę nie wolno przegapić Kinematografu!