27 lipca 2017

Dunkierka (2017, Nolan)


DUNKIERKA to film "po byku": kawał kina, samo mięcho, dieta wysokobiałkowa. Christopher Nolan wpisuje się nim w bardzo wąską tradycję kina faktograficznej (re)konstrukcji, obsesyjnie skupionej na spójności czasoprzestrzennej, na konkrecie i na wywołaniu wrażenia "bycia-tam-wtedy". Podobnie jak w innych wybitnych filmach tego ekskluzywnego (bo wymagającego niebywałych reżyserskich bicepsów i sporej kasy) nurtu, takich jak DZIEŃ SZAKALA Zinnemana, ŚMIERĆ PREZYDENTA Kawalerowicza, czy FRANCUSKI ŁĄCZNIK Friedkina, tak i tutaj introspekcji w zasadzie nie ma. Są ciała w przestrzeni; są maszyny; jest wielka woda -- i jest bezmiar powietrza. (DUNKIERKA zaczyna się nawet od wyliczenia i ponumerowania głównych obszarów akcji.)
Jest także survival. Nolan rozpędza się powoli, ale w końcu wciska gaz do dechy: poczucie osaczenia ewakuowanych brytyjskich żołnierzy uzyskuje realny, fizyczny niemal ekwiwalent w reakcjach widowni. Te emocje nie mają wiele wspólnego z empatią, raczej z trzewiowym współodczuwaniem ekstremalnego zagrożenia -- efekt, w którego zbudowaniu kluczowa okazuje się pulsująca muzyka Hansa Zimmera (którą można by spokojnie zagrać na rave'owej imprezie i patrzeć, jak tłum zatraca się w transie). O dziwo, ten paradoksalny film -- epicki fresk technokraty bez poczucia humoru i ze śladową wrażliwością na skomplikowanie osoby ludzkiej -- działa znakomicie jako brytyjski film patriotyczny. Dzieje się tak dlatego, że Nolan oddaje stery postaci Marka Rylance'a, kapitana niewielkiego kutra (jednego z setek tzw. "Little Ships"), którego heroizm i determinacja są równie niewzruszone i przylegające do skóry, jak przylega doń koszula i wełniany sweterek. Jeśli ten film w ogóle ma serce, to lokuje się ono gdzieś między tostem, marmoladą i kubkiem herbaty, które otrzymują ratowani żołnierze od pielęgniarek zwracających się do nich per "luv". Pod koniec są nawet białe klify Dover (przepraszam, Dorset: to taki Nolanowski "dowcip").
Ocena? Daję 7 na 10. Przez większość seansu miałem serce w gardle. Kiedy wróciło na miejsce, zorientowałem się, że poza mocnym trzewiowym chwytem ten film nie ma w zasadzie nic więcej do zaoferowania. Mimo to podobało mi się. Nolan jest niebywale mocarnym reżyserem jak na kogoś, kogo mało interesują bliźni.

17 lipca 2017

Baby Driver (2017, Wright)

Po pierwsze, nikt nie uprzedził mnie, że BABY DRIVER jest musicalem. Musicalem szczególnym, bo zamiast wykonań kolejnych songów mamy kolejne sekwencje napisane, zagrane i pociętę pod towarzyszącą im muzykę. Ale tak, jest to musical, którego każde drgnienie i każda sklejka pulsuje w zgodzie z wybijanym zza kadru beatem (są nawet lip-synki i amatorskie wykony łamanym głosem do dyktafonu bohatera).
Po drugie: o tym, że Edgar Wright czuje kino opuszkami palców jak mało kto, wiedzieliśmy co najmniej od czasu WYSYPU ŻYWYCH TRUPÓW (a ci z nas, którzy mieli trafić na jego debiut, ZA GARŚĆ PALUCHÓW, wiedzieliśmy to nawet wcześniej). Dość powiedzieć, że facet potrafi uczynić pojedyńczy ruch kamery przednim dowcipem. BABY DRIVER nie tylko raz jeszcze tę jego maestrię potwierdza; jest wielkim krokiem naprzód -- krokiem w stronę gatunkowego kina osobistego. Wright jest w tym filmie jak Mozart w CZARODZIEJSKIM FLECIE: to maestria jego techniki i kunsztu sama staje się źródłem liryzmu, a chwilami nawet głębi. Tak jak w przypadku słuchania Mozarta, nasze trzewia reagują na stopień opanowania warsztatu, składni i frazy.
Po trzecie: temat. BABY DRIVER jest filmem o ciągłym stanie estetycznego pobudzenia, sprawiającym że fizyczna rzeczywistość wokół nas wydaje się być plastycznym materiałem, dającym się modelować mocą naszych palców i aktów woli. Właśnie w takim stanie poznajemy tytułowego bohatera: kierowcę, dla którego słuchana non-stop muzyka jest afrodyzjakiem i dragiem zakrzywiającym świat w zgodzie z jego pragnieniem. Reszta filmu opowiada o powolnym wychodzeniu z tego stanu; o porzucaniu kreatywnego haju -- i o oddaniu kierownicy komuś, kogo się kocha. (Myślę, że daje się to czytać na pewnym poziomie jako opowieść o porzuceniu chłopięcego fandomu na rzecz dojrzałości -- temat bliski każdemu movie-geekowi w typie Wrighta.)
Dużo by można pisać o estetycznym rodowodzie tego filmu (gdyby przekroić go wzdłuż, kolejne słoje wyglądłyby pewnie tak: Melville-Yates-Friedkin-Beineix-Mann-Tarantino). Ale liczy się co innego. Wright nakręcił wirtuozerski musical o miłości w erze iTunesa i Bluetootha. Każdy z nas wybiera swój własny sountrack pod decyzje, które... oby miały finał równie szczęśliwy, co BABY DRIVER właśnie. Daję 8/10