13 maja 2018

120 uderzeń serca (2017, Campillo)

Poprzedni film Robina Campillo (EASTERN BOYS) był moim ulubionym filmem roku 2013. Ten nowy plasuje się około 6/10.
Ta pieśń heroiczna na cześć francuskiego ACT UP jest zbyt uładzona, zbyt tryumfalna z samego założenia i nazbyt skupiona na jawnym mitotwórstwie, by móc odświeżyć rozmowę o emancypacji LGBT i roli, jaką w procesie tym odegrało spektrum reakcji społecznych na epidemię AIDS.
Nie idzie tylko o rozwodnienie fabuły i skupienie się na politycznym procesie wykuwania strategii ruchu i wcielania go w życie -- choć oczywiście smakuje to i KLASĄ (której Campillo był współscenarzystą), i prawdziwie przełomowym filmem telewizyjnym, czyli A ORKIESTRA GRAŁA DALEJ sprzed dokładnie ćwierć wieku.
Rzecz w tym, że zawężenie spojrzenia jest tu zbyt daleko idące. Campillo w ogóle nie przeszkadza, że pokazuje zaledwie wycinek społeczności -- co więcej, nie ma oporów w wymazywaniu backgroundu rodzinnego, ekonomicznego i kulturowego bohaterów, ukazując ich w zasadzie tylko w ekstazie: czy to politycznej, czy to tanecznej, czy seksualnej.
Taka strategia pomaga rzecz jasna w wzmocnieniu wymowy afirmatywnej dzieła, ale dociekliwego widza pozostawia z rodzajem niedosytu -- tym silniejszego, że przywoływana przez Campillo (nieironicznie) rewolucyjna retoryka, włącznie z patetycznym passusem o rewolucji lutowej 1848 roku, po prostu trąci myszką. Jesteśmy dziś mądrzejsi o pół wieku selektywnej degradacji ideałów pokolenia 1968, któremu -- chcąc nie chąc (ale raczej chcąc) -- film Campillo poddańczo salutuje. Zrównanie rozwiązłości z wolnością, jakie ruch gejowski przejął w swojej najbardziej żywotnej fazie (lata 1969-1980), było bezpośrednim spadkiem po nieodpowiedzialnej retoryce wytopionej w młynach kanapowego marksizmu zachodniego. Cenę za etos całkowitego wyzwolenia zapłacili jednak nie okupujący owe kanapy intelektualiści (choć oni, bywało, także), tylko rzesze ludzi wierzących znienacka, że przyjemność nieskrępowana konwencją społeczną jest najlepszą odpowiedzią na wieki (rzeczywistej i nierzadko zbrodniczej) opresji.
Można powiedzieć, że osoby nieheteronormatywne zostały zdradzone podwójnie: i przez anarchizującą lewicę, niezainteresowaną kultywowaniem cnoty umiarkowania ani w wersji hetero, ani homo -- i przez stronę konserwatywną, dla której kryzys AIDS stało się nader wygodnym polem do manifestowania pogardy, homofobii i moralnej wyższości, owocującej także zaniechaniami w kwestii społecznej prewencji choroby (trochę na zasadzie: "niech ćpuny i pedały zdychają").
Od filmu realizowanego w roku 2018, przychodzącego już po serii niezbędnych i szlachetnych dzieł emancypacyjnych -- od FILADELFII po OBYWATELA MILKA -- oczekiwałbym choćby śladowego skomplikownia sprawy i odnowy spojrzenia. Szkoda, że Campillo poszedł ścieżką najlżejszego oporu, z teledyskowymi scenami z parad ACT UP, a nawet z tak wysłużoną figurą kina rewolucyjnego, jak montowanie protestów z aktem seksualnym (to w scenie finałowej).
Tym, co ratuje film, jest siła centralnej opowieści miłosnej, w której seks i poświęcenie dla partnera nie tylko występują ramię w ramię, ale wręcz zdają się wzmacniać wzajemnie -- uświadamiając widzowi, że obydwie te rzeczy stanowią po prostu aspekty oddania i miłości, do których to -- wedle homofobicznych narracji żywotnej w Polsce po dzień dzisiejszy -- osoby LGBT są ponoć niezdolne.
Warto jako przyczynek do dyskusji ze znajomymi po seansie. Jako opowieść filmowa -- jednak zawód.

3 maja 2018

Śmierć Stalina (2017, Ianucci)



Ocena: 7/10

ŚMIERĆ STALINA to bardzo udany film. Armando Ianucci tak skutecznie nabił sobie biceps kręcąc polityczne satyry (od IN THE LOOP po serial FIGURANTKA), że przenesienie się do ZSRR lat 30-tych nie stanowi dlań żadnego inscenizacyjnego problemu.
Co najciekawsze, ta hiper-wisielcza, arcyczarna komedia o politycznym terrorze, gumowych kręgosłupach i wojnach podjazdowych tuż po odejściu "Wujka Joe", wcale nie wydaje się spoglądać w przeszłość. Przeciwnie, sprawia wrażenie proroczo wychyonej w przyszłość -- a na pewno mocno wsłuchanej w nasze tu i teraz.
Oczywiście śmiejemy się bardzo, kiedy bohaterowie dwoją się i troją, by nie podpaść Stalinowi i jakoś grać śliskimi pionkami na wiecznie ruchomej szachownicy. Kto by się nie śmiał; toż to Bareja skrzyżowany z maestrią dialogu rodem z YES, MINISTER...! Ale nie da się ukryć, że te same mechanizmy rozpaczliwej autocenzury powracają dziś w świecie, w którym w każdym momencie można zostać "wymazanym" równie skutecznie, jak wymazane są twarze ze zdjęcia w ujęciu ostatnim u Iannuciego. W świecie rządzonym tożsamościową histerią -- i zawiadowanym przez medialne (tudzież socialmediowe) sądy kapturowe -- panika i kalkulacja wzmaga się wprost proporcjonalnie do rozkwitu neopurytańskiej retoryki, obiecującej oczyszczenie rzeczywistości z elementów naruszających konsensus. (Ta retoryka, co ważne, kwitnie tak samo bujnie po obydwu stronach anachronicznie definiowanej barykady lewo-prawo -- obydwie czują taką samą potrzebę czystki, której parodię stanowi przecież "zablokowanie kogoś na FB".)
Oczywiście można przyjąć lekturę uproszczoną i uspokajającą, wmawiając sobie, że chodzi tu tak naprawdę o Trumpa i tzw. populizm (piszę "tzw" , bo jest to pojęcie używane czysto instrumentalnie, a nie deskryptywnie -- często zresztą przez ludzi skorych do poulizmu w sprawach im bliskich). Ale sprawa jest o wiele głębsza. Iannucci chcąc nie chcąc postawił przed zachodnią liberalną demokracją krzywe zwierciadło stalinizmu (znamienne: anglosascy aktorzy nawet nie markują rosyjskiego akcentu) i każe zapytać, na ile brak moralnej busoli i paniczny lęk przed skazaniem na (społeczny, a co za tym idzie: faktyczny) niebyt stanowi niezbywalny element robienia polityki w epoce Nowej Plemienności, w której obecnie żyjemy.
Zaskakujący film, nadspodziewanie aktualny i świetnie zrealizowany. Polecam. I marzę, by odbył się obowiązkowy seans dla naszych parlamentarzystów.