29 grudnia 2018

Mary Poppins powraca (2018, Marshall)


Emily Blunt jest świetna jako Mary Poppins: powinna dostać nominację do Oscara (a może nawet statuetkę, co dałoby ładny rym z nagrodą dla Julie Andrews za tę samą rolę w 1965 roku).
Jako postać, Poppins jest wspaniałym, do szpiku kości anglosaskim paradoksem: dziecięcą fantazją o surowym wychowawcy, wprowadzającym ład w domostwo pozbawione twardego rodzicielskiego autorytetu -- a zarazem o edukacji przez dowcip (wit), ironię i wyobraźnię. Mary to natchniona stanowczość z przymrużeniem oka -- i bez trwałego przywiązania do miejsca, co zapewnia latająca parasolka; symbol wolności od rodzicielstwa (Mary nie ma własnych dzieci, co być może czyni ją skuteczniejszą wychowawczynią dzieci cudzych: głęboko wiktoriański koncept.)
P.L. Travers wychowywała się w Australii, w domu sfrustrowanego ojca-alkoholika o korzeniach irlandzkich, a jako młoda dziewczyna grywała w szekspirowskich inscenizacjach: nic więc dziwnego, że jej Mary Poppins jest mieszanką Beatrycze z "Wiele hałasu o nic" (cięty język i niezależność) z Pukiem ze "Snu nocy letniej" (zdolność latania, psotność i umiejętności magiczne).
Zdumiewający literacki koncept polega tu na uczynieniu z Mary postaci łączącej cechy pijackiej fantazji, które pozwalają alkoholikowi na (chwilowe i koniec końców zgubne!) porozumienie z dziecięcą wyobraźnią -- z wychowawczą dyscypliną, do której konieczna jest trzeźwość. Jeśli pamiętamy, że Travers była biseksualna, a najdłuższy związek jej życia był homoerotyczny, dostrzeżemy w Mary jeszcze jedną fantazję: o silnej, dowicpnej i niezależnej partnerce, niezwykle seksownej tak w ciągłej samokontrol, jaki i obiecującym bardzo wiele tajemniczym uśmiechu (kiedy lata temu zwiedzałem Disney World u boku krytyka Odiego Hendersona, ten zapytał spotkaną tam Mary o to, czy w istocie jest ona -- jak głosi piosenka -- "perfect in every way", na co Mary odparła z dwuznacznym mrugnięciem oka: "In *every* way"). Jeśli idzie o skłonność do dominacji psychoseksualnej, popkultura powinna doprowadzić do spotkania Christiana Graya z Mary Poppins -- sypałyby się iskry.
Emily Blunt, jako się rzekło, jest w tej roli znakomita; jest też w idealnym wieku, by ją zagrać. Cały film jednak nie dorasta do jej geniuszu. Jest tu mnóstwo elementów na najwyższym poziomie (zdjęcia, role Firtha, Wishawa, Mirandy), ale jako całość jest to ociężały, pozbawiony polotu wóz cyrkowy, oblepiony watą cukrową. Piosenki są niemal bez wyjątku fatalne, z groteskowym występem Meryl Streep w "Turning Turtle" na czele (jej makijaż i kostium mogą wywołać ból zębów). Odtworzone z niebywałym pietyzmem efekty z filmu z roku 1964 dają efekt luksusowego skansenu dla emerytów (i oczywiście miło zobaczyć wśród nich sędziwych Dicka Van Dyke'a i Angeli Lansbury). Ale całość tonie pod sztuczną słodyczą, a po wyjściu z kina nie ma nawet czego zanucić. Bardzo podobał mi się finał z "cofaniem czasu" (stanowiący, nota bene, ciekawą fantazję o sojuszu klasy robotniczej z niższą średnią przeciw banksterom -- znak czasu), ale mam wielką nadzieję, że Disney zaufa w końcu komuś poza Robem Marshallem, który naprawdę na wyrost i z braku laku nazywany jest "mistrzem" współczesnego musicalu.
Do kina należy pójść dla Blunt. Odkrył ją Pawlikowski w LECIE MIŁOŚCI i jeśli na Oscarach zetrze się ona w jednej kategorii z Joanną Kulig, będzie to przepiękne. Ale film jako całość przyprawił mnie o ból głowy: nic gorszego niż koktaj z naftaliny i sztucznego słodzika, w którym tylko wisienka na szczycie ma przyjemnie kwaskowaty i świeży posmak.
Ocena: 5/10

5 grudnia 2018

Roma (2018, Cuarón)


ROMA Alfonso Cuaróna: reputacja nie jest przesadzona, to faktycznie wybitny film. Rozegrana w długich, wahadłowo posuwistych ujęciach opowieść podwójna, w której jednocześnie świadkujemy egzystencji rodziny z klasy średniej Mexico City początku lat .70 (korzenie samego reżysera) i ich służącej imieniem Cleo (znakomita Yalitza Aparicio).
Kluczem do filmu jest nieprzerwana podwójność punktu odniesienia: większość scen znaczy co innego dla klasy posiadającej, a co innego dla wplecionej w jej życie klasy robotniczej. I na tym ciągłym napięciu gra Cuarón. Aby złotowłosy chłopczyk Paco mógł rozkleić oczy o porze uznanej przez siebie za blady świt, Cleo musiała zerwać się z łóżka świtem jeszcze bledszym; etc.
Widzimy rozrywki ubogich (zachodnie kino popularne, jarmarczne działo wystrzeliwujące atletę wysoko w powietrze na środku błotnistej polany) i rozrywki zamożnych (ekskluzywane polowania jak z Pintera, ale i pełna przepychu impreza gwiazdkowa rodem z FANNY I ALEKSANDRA). Te światy wciąż się na siebie nakładają, oddychając jednym i tym samym powietrzem, mijając się w tych samych przestrzeniach wielkomiejskich -- ale napięcia między nimi istnieją, a pod koniec eksplodują uliczną przemocą (obserwowaną przez Cuaróna z wysokości okna sklepowego; nie kryje on, że ponieważ wyrasta z klasy uprzywilejowanej, nadmiernie ekstatyczna identyfikacja z ruchami ludowymi byłaby u niego nie na miejscu).
Film ma przepiękną strukturę; pierwsza godzina upływa na subtelnym tkaniu rytmów przedstawianego domostwa, z długimi ujęciami w czerni i bieli, które pozwalają dokładnie poznać przestrzeń bohaterów tak w zdumiewających planach ogólnych (to produkcja Netflixa, ale łapcie ją w miarę możliwości w kinie, kiedy Gutek Film wprowadzi go na wybrane ekrany), jak i we wbijających się w pamięć detalach (powoli opadająca brudna woda w zlewie; przypływy mydlin zmieniające posadzkę podjazdu samochodowego w spieniony ocean, etc.)
Jest tu wiele sekwencji popisowych (jak to u Cuaróna, któremu udaje się nawet mrugnąć do widza i zrobić mały przypis do własnej GRAWITACJI), jest też wstrząsający passus rozegrany na porodówce, oczywiście w jednym ujęciu. Jest to kino nostalgiczne, wskrzeszające ukochany przez reżysera świat dzieciństwa (najbliżej mu do FANNY I ALEKSANDRA właśnie, ale i do NADZIEI I CHWAŁY Boormana). Jednocześnie Cuarón problematyzuje idylliczność własnych wspomnień, przerzucając spojrzenie na nieuprzywilejowaną kobietę z nizin, reprezentującą inną rasę i pre-kolonialne dziedzictwo.
Co ważne, ROMA to nie jest jakieś kolejne UPSTAIRS, DOWNSTAIRS czy GOSFORD PARK, w którym klasowa różnica byłaby fetyszyzowana jako przyczynek do farsy czy satyry. Ten film ukazuje wieloklasowość wspólnot ludzkich z dobrze wyważoną proporcją lamentu i współczucia. Myślę, że finał jest problematyczny (bez spoilerowania powiem, że to nie jest tak, że zmiana statusu materialnego pracodawcy nie wpłynie na los pracownika tylko na mocy deklarowanej miłości pierwszego do drugiego), ale tak czy siak -- mamy do czynienia z filmem wielkim; tym aktualniejszym, że w domostwach polskich aspirantów do klasy średniej co raz częściej obecne są ukraińskie odpowiedniczki Cleo, a my nie lubimy myśleć o sobie inaczej, niż jako o ofiarach Historii, więc może czas na interesujące przewartościowanie.
Moja ocena: 10/10