14 lutego 2019

Kochankowie (2009, Gray)


W nowym Reaction Shocie na Filmwebie piszę o Kochankach (2009) Jamesa Graya. Zapraszam do lektury.

Green Book (2018, Farrelly)


Kilka myśli wokół GREEN BOOK.
It's a long walk, but walk with me.
(1) Jeśli jeszcze raz usłyszę, że to "wielka niespodzianka", że Peter Farrelly potrafi reżyserować, a przecież wcześniej zrobił GŁUPIEGO I GŁUPSZEGO (a nawet SPOSÓB NA BLONDYNKĘ!), zacznę ciskać w ludzi egzemplarzami DVD z GŁUPIM I GŁUPSZYM i ze SPOSOBEM NA BLONDYNKĘ. Dlaczego...? Bo są to świetnie wyreżyserowane filmy; klasyki gatunku gross-out comedy (komedii obrzydliwości), pokazujące że Farrelly i jego brat Bobby jak nikt inny odrobili lekcję amerykańskiego slapsticku spod znaku Keatona, Lloyda i The Three Stooges (nic dziwnego, że zrealizowali współczesną wersję przygód tych ostatnich!). Co więcej, SKAZANI NA SIEBIE oraz DZIEWCZYNA MOICH KOSZMARÓW (oba Farrellych) należą do najlepszych ekranowych komedii lat 2000-ych.
Więc nie: nie jest niespodzianką, że Farrelly potrafi reżyserować; że ma dobry timing; że wie, jak poskładać scenę tak, by wydoić z niej maksimum komediowej możliwości. Facet jest, do licha, jednym z fachurów pod tym względem. Tylko dlatego, że film nazywał się GŁUPI I GŁUPSZY, nie znaczy, że był głupi. Przypomnę, że dwóch wybitnych aktorów -- Jeff Daniels i Jim Carrey -- stworzyło tam role w sposób nieustraszony nurkujące do najbardziej infantylnych odruchów i atawizmów, a zarazem role mistrzowskie pod względem timingu, tonu i niekwestionowanego ciepła między parą Filp-i-Flap-oidalnych głupków.
[Dla nieprzekonanych: swego czasu Bożena Janicka wystawiła filmowi „5” w tabelce Dziewięciu Gniewnych w dawnym „Filmie” i zażarcie broniła go na łamach „Kina” i na falach ówczesnego Radia Bis. Chwała Pani Bożenie.]
(2) GREEN BOOK jest bardzo dobrze wyreżyserowanym filmem. Ma znakomitych aktorów: Viggo Mortensen i Mahershala Ali dają z siebie wszystko. Świetnie dobrane tło muzyczne. Perfekcyjny montaż, który sprawia, że każda pauza i każde uderzenie muzyki; każde przydepnięcie pedału gazu przez Mortensena i każdy moment narracyjnego spokoju pracują jak jedna wielka, dobrze naoliwiona maszyna. Jest to wybitny crowd-pleaser; film grający na uczuciach widza jak Mozart grywał na klawesynie. Można się z tego filmu uczyć scenariopisarstwa, mechanizmów przemiany bohatera, aktorstwa -- i nie tylko.
(3) Nie zmienia to faktu, że jest to film bardzo problematyczny, o czym z jakiegoś powodu mało kto u nas pisze. A jako że w sprawie wypowiedział się właśnie prezes szacownej organizacji, jaką jest NCAAP (założona 110 lat temu i mająca zasługi w walce o zaprzestanie stereotypizacjo postaci czarnoskórych w filmach), to może warto jednak o tym wspomnieć. Otóż Derrick Johnson nazwał ten film 'krokiem w tył' w dziedzinie ukazywania czarnoskórych Amerykanów na ekranie -- i wcale mu się nie dziwię. Film został oparty na autentycznej historii przyjaźni Dona Shirleya i Tony'ego Vallalongi, ale o ile rodzina Vallalongi miała aktywny udział w tworzeniu tej opowieści, rodziny Shirleya nikt o zdanie nie zapytał (jej członkowie nazwali zresztą film "symfonią kłamstwa”). Więcej o oświadczeniu Johnsona tutaj:


(4) W swej obecnej formie, film jest opowieścią o tym, że jeśli czarnoskóry Amerykanin *naprawdę* się postara, tzn. jeśli nauczy się grać na pianinie jak wirtuoz i jeśli wyalienuje się z czarnej kultury na tyle, że sam fakt istnienia smażonego kurczaka będzie dla niego niespodzianką -- to wówczas może (może!) biały rasista z Bronxu zaprosi go na świąteczny obiadek, mimo że wcześniej wyrzucał szklanki użyte przez czarnoskórą ekipę remontową. Jest to więc opowieść edukacyjna o wyzbywaniu się rasistowskich uprzedzeń -- trochę jak WOŻĄC MISS DAISY sprzed lat trzydziestu. OK, ale problemem WOŻĄC MISS DAISY, co z perspektywy czasu widać wyraźnie, jest to, że w swoim anty-rasistowskim zacięciu releguje postać czarnoskórą do roli pomocniczej. Nie daje jej własnego życia. Spycha na margines opowieści. Instrumentalizuje jej egzystencję -- tak, by biała postać mogła sobie na koniec pogratulować moralnego wzrostu (podczas gdy postać czarnoskóra zostaje tam, gdzie zaczęła).
(5) W GREEN BOOK jest scena -- świetnie zagrana, zmontowana i wyreżyserowana -- w której postać Tony'ego Lipa, Włocha z klasy robotniczej, uczy spożywania smażonego kurczaka swego pracodawcę, Dr. Shirleya -- uosabiającego kulturowe wyrafinowanie do tego stopnia, że staje się nawet poetyckim suflerem małżeństwa Tony’ego (przyjmując na siebie rolę Cyrano de Bergeraca, dyktującego listy wskrzeszające zagrożone ekonomicznym stresem libido białego robotniczego małżeństwa z Bronxu).
Smażony kurczak to tradycyjne danie Afroamerykanów: tłuste, sycące, przepyszne. Danie o prowieniencji irlandzko-szkockiej, które na dobre ożyło na Amerykańskim Południu po tym, jak czarnoskórzy kucharze nadali mu pikanterii coraz to wymyślniejszymi mieszankami przypraw, a brak urządzeń chłodniczych wymuszał przygotowywanie potraw mogących przetrwać kilka dni bez lodówki (gruba panierka chroniła miękkie mięso). Jest to zarazem danie będące punktem sporu jako wygodne narzędzie rasowej sterotypizacji (podobnie jak arbuz), zwłaszcza że jego ikonicznym przedstawicielem globalnym został brodacz Colonel Sanders, o uśmiechu i garderobie białego konfederaty; dumnego posiadacza plantacji na Amerykańskim Południu.
No więc Tony Vallalonga uczy czarnoskórego bohatera jeść smażonego kurczaka: uczy go, jak "być czarnym", jak się "wyluzować". Wszystko super, ale dziwi mnie, że Polacy -- zazwyczaj tak przeczuleni na poziomie swojego wizerunku, że potencjalnie empatyczni wobec wykluczenia -- nie znajdują w tej scenie nieprzyjemnego echa. Wyobraźmy sobie scenę, w której Polak w Ameryce, wychowany na poniżających Polish Jokes (naprawdę ohydnych; poczytajcie sobie państwo), jest uczony jedzenia pierogów, bo "ma to przecież we krwi". Ile razy na różnych imprezach światowych, odmawiając wódki i pijąc kieliszek wina, słyszeliście państwo: "But you're Polish, you drink so much vodka! What's wrong with you?". Odpowiedź, że owszem, czasem lubimy wódkę, ale może nie mamy w tym momencie ochoty; że stereotyp Polaka chlejącego wódkę może nam nie pasować; że niekoniecznie chcemy być postrzegani poprzez najwęższą możliwą definicję polskości ("zimno - wódka - kiełbasa") -- ta odpowiedź skazana jest na niepowodzenie. Fajne?
GREEN BOOK w swojej najsłynniejszej scenie czyni Tony’ego Lipa tożsamościowym przewodnikiem Dr. Shirleya: Tony wie więcej o byciu czarnym, niż sam czarny. Dzięki temu widz filmu, jakkolwiek wąska jest jego/jej wiedza o czarnej kulturze, może pogratulować sobie tego samego. „Ha! Wiedziałem! Oni wszyscy najbardziej lubią smażonego kurczaka!”.
(6) Żyjemy w czasie agresywnej polityki tożsamościowej, osiągającej czasami wyżyny absurdu. Ale szaleństwa tej polityki nie powinny przesłonić faktu, że GREEN BOOK naprawdę oswaja stereotyp i sprawia, że możemy sobie po seansie pogratulować tolerancyjności, mimo że w filmie nie poznajemy ani jednej postaci czarnoskórej, która definiowałaby samą siebie w kategoriach dumy z dziedzictwa czarnej kultury.
Sam Shirley jest pokazany jako odmieniec kulturowy i seksualny, który dla przedstawicieli własnej rasy jest podejrzany (jak przytomnie zauważył wybitny amerykański krytyk Odie Henderson: w filmie nie ma nawet sugestii, by czarnoskórzy mogli być dumni z osiągnięć Shirleya i by mogły one rozbudzać w nich marzenie o emancypacji). Znamy oczywiście ten typ odmieńca, bo grał go już wiele razy Sidney Poiter, który w ZGADNIJ, KTO PRZYJDZIE NA OBIAD? Stanleya Kramera był tak prawy, dobry, wykształcony i odprasowany, że nie został w nim już już nawet centymetr na rozpoznawalny krwiobieg ludzkich emocji — a i tak nie wystarczało to, by jego narzeczeństwo z córką zamożnych WASP-ów nie było problematyczne do tego stopnia, że Poiter musiał niejako usprawiedliwiać własną egzystencję przed białym trybunałem.
[Swoją drogą, polecam wybitny esej Hendersona o tym filmie; oddałbym lewą rękę, żeby u nas tak pisano o kinie!]
(7) Nie namawiam do tego, żeby nie oglądać GREEN BOOK. Obejrzyjcie. Wyróbcie sobie zdanie. Każdy widz może się cieszyć rzemiosłem tego filmu; rzemiosłem wybitnych aktorów. Ale zdajmy sobie sprawę, że wokół tego filmu toczy się pewna niełatwa kulturowa rozmowa; że rok 2019 nie musi być wcale czasem bezrefleksyjnego zachwytu nad dobrymi intencjami deklarowanymi przez twórców. Na naszych oczach powstają dziś filmy naprawdę nowatorsko i odważnie podchodzące do napięć rasowych w stanach — MOONLIGHT, BLINDSPOTTING — i stereotyp „biały uczy się szanować czarnego, mimo że czarny nie ma jednej sceny, w której nie zależałby od tego, jak postrzega go biały” może już nie być najlepszą matrycą dla kina opowiadającego o tych kwestiach.

6 lutego 2019

Faworyta (2018, Lanthimos)



FAWORYTA: Ciąg dalszy Yorghosa Lanthimosa przygód w królestwie zwierząt: po kłach, homarach i rannych jeleniach --osadzonych w mniej lub bardziej wystylizowanej klasie średniej -- nieuchronnie przyszła pora na ukazanie bestialstwa warstw najwyższych. 
Dwór osiemnastowiecznej Królowej Anny roi się więc od udomowionych królików (traktowanych przez monarchinię jako substytuty zmarłych dzieci), skrzeczących w oddali lisów, dumnych kaczek i wyścigowych homarów, a dwie kobiety konkurujące o względy monarchini sięgają po cały arsenał strategii zwierzęcych (od znaczenia terenu, poprzez plucie jadem, aż po kąsanie przeciwnika), byle tylko zapewnić sobie wyższe miejsce na drabinie przywileju.
Olivia Colman, Rachel Weisz i Emma Stone dają popis przewrotności w tym XVII-wiecznym remake'u WSZYSTKIEGO O EWIE, a operator Robbie Ryan (zapamiętany z niekonwencjonalnego filmowania kostiumu w WICHROWYCH WZGÓRZACH Andrei Arnold) nadaje całości sznyt dowcipnej klaustrofobii przepychu: szerokokątne obiektywy chwilami zaokrąglają przestrzeń wokół bohaterek w 'rybie oko' kojarzone z kamerami inwigilacyjnymi, a nagłe obroty wokół własnej osi stają się rodzajem wizualnego dowcipu. Predylekcja do naturalnego światła nawet w scenach nocnych ze świecami i pochodniami każe dodatkowo myśleć o BARRYM LYNDONIE -- pamiętnym 3-godzinnym żarcie Stanleya Kubricka; innego reżysera postrzegającego cywilizację jako żałosną kapotę przybraną dla picu przez stado nienażartych bestii, jakimi wszyscy jesteśmy.
Film jest wzorcowym wręcz przykładem mainstreamowego transferu awangardowej wrażliwości: po dokładnie 10 latach od całkowicie oryginalnego KŁA, inicjującego na dobre Grecką Nową Falę, Lanthimos zbiera dziesięć nominacji Oscarowych, odpowiednio modulując swój styl i tonując jego najbardziej szokujące elementy (jeden malutki króliczek pozbawiony życia z dosłownością pamiętaną z poprzednich dzieł -- i takiego sukcesu oscarowego mogłoby już nie być).
Cynizm tego filmu jest bardzo głęboki: pokazuje świat jako przestrzeń atawistycznej walki o pozycję, w której feromony, ostre kły i lisia przebiegłość są o wiele ważniejsze, niż jakakolwiek wartość transcendentna. Ostatnie, potrójnie przenikające się ujęcie pokazuje mechaniczny seks (z jedną partnerką pogrążoną w otępiałej rozkoszy, a drugą: w magmie nagłej zadumy) i stado mnożących się królików jako rodzaj wiecznie aktualnej historycznej pętli, na kształt leninowskiego "kto kogo" (a zwierzęta i tak nas przeżyją).
Nagłe eksplozje współczesnych bluzgów, wespół z zapewnieniami reżysera w wywiadach, dodatkowo potwierdzają fakt, że FAWORYTA jest o naszym tu i teraz -- i jeśli coś mi przeszkadza, to że wielu widzów i krytyków wydaje się traktować diagnozę Lanthimosa jako absolutną rewelację. Jest to tymczasem film dość płytki i bardzo prosty: wirtuozerski formalnie, mechaniczny, zmyślny, ładnie kłaniający się KONTRAKTOWI RYSOWNIKA (Lanthimos użył nawet autentycznej peruki pożyczonej od Greenewaya) -- ale nie wydał mi się żadnym objawieniem. Kunsztowny cynizm dandysa-hipstera to dla mnie ciut za mało na arcydzieło, a humor wygrywany niemal non-stop na rejestrze nazwanym przez Jonathana Romneya w "Sight & Soundzie" (Jan-Feb/19) mianem "gówna na aksamicie" też może po dwóch godzinach najzwyczajniej zmęczyć.
Tym jednak, co broni się absolutnie, są znakomite aktorki -- spośród których Emma Stone naprawdę doskakuje do stratosfery. Of the three, she was my favourite.
Moja ocena: 7/10