14 lutego 2019

Green Book (2018, Farrelly)


Kilka myśli wokół GREEN BOOK.
It's a long walk, but walk with me.
(1) Jeśli jeszcze raz usłyszę, że to "wielka niespodzianka", że Peter Farrelly potrafi reżyserować, a przecież wcześniej zrobił GŁUPIEGO I GŁUPSZEGO (a nawet SPOSÓB NA BLONDYNKĘ!), zacznę ciskać w ludzi egzemplarzami DVD z GŁUPIM I GŁUPSZYM i ze SPOSOBEM NA BLONDYNKĘ. Dlaczego...? Bo są to świetnie wyreżyserowane filmy; klasyki gatunku gross-out comedy (komedii obrzydliwości), pokazujące że Farrelly i jego brat Bobby jak nikt inny odrobili lekcję amerykańskiego slapsticku spod znaku Keatona, Lloyda i The Three Stooges (nic dziwnego, że zrealizowali współczesną wersję przygód tych ostatnich!). Co więcej, SKAZANI NA SIEBIE oraz DZIEWCZYNA MOICH KOSZMARÓW (oba Farrellych) należą do najlepszych ekranowych komedii lat 2000-ych.
Więc nie: nie jest niespodzianką, że Farrelly potrafi reżyserować; że ma dobry timing; że wie, jak poskładać scenę tak, by wydoić z niej maksimum komediowej możliwości. Facet jest, do licha, jednym z fachurów pod tym względem. Tylko dlatego, że film nazywał się GŁUPI I GŁUPSZY, nie znaczy, że był głupi. Przypomnę, że dwóch wybitnych aktorów -- Jeff Daniels i Jim Carrey -- stworzyło tam role w sposób nieustraszony nurkujące do najbardziej infantylnych odruchów i atawizmów, a zarazem role mistrzowskie pod względem timingu, tonu i niekwestionowanego ciepła między parą Filp-i-Flap-oidalnych głupków.
[Dla nieprzekonanych: swego czasu Bożena Janicka wystawiła filmowi „5” w tabelce Dziewięciu Gniewnych w dawnym „Filmie” i zażarcie broniła go na łamach „Kina” i na falach ówczesnego Radia Bis. Chwała Pani Bożenie.]
(2) GREEN BOOK jest bardzo dobrze wyreżyserowanym filmem. Ma znakomitych aktorów: Viggo Mortensen i Mahershala Ali dają z siebie wszystko. Świetnie dobrane tło muzyczne. Perfekcyjny montaż, który sprawia, że każda pauza i każde uderzenie muzyki; każde przydepnięcie pedału gazu przez Mortensena i każdy moment narracyjnego spokoju pracują jak jedna wielka, dobrze naoliwiona maszyna. Jest to wybitny crowd-pleaser; film grający na uczuciach widza jak Mozart grywał na klawesynie. Można się z tego filmu uczyć scenariopisarstwa, mechanizmów przemiany bohatera, aktorstwa -- i nie tylko.
(3) Nie zmienia to faktu, że jest to film bardzo problematyczny, o czym z jakiegoś powodu mało kto u nas pisze. A jako że w sprawie wypowiedział się właśnie prezes szacownej organizacji, jaką jest NCAAP (założona 110 lat temu i mająca zasługi w walce o zaprzestanie stereotypizacjo postaci czarnoskórych w filmach), to może warto jednak o tym wspomnieć. Otóż Derrick Johnson nazwał ten film 'krokiem w tył' w dziedzinie ukazywania czarnoskórych Amerykanów na ekranie -- i wcale mu się nie dziwię. Film został oparty na autentycznej historii przyjaźni Dona Shirleya i Tony'ego Vallalongi, ale o ile rodzina Vallalongi miała aktywny udział w tworzeniu tej opowieści, rodziny Shirleya nikt o zdanie nie zapytał (jej członkowie nazwali zresztą film "symfonią kłamstwa”). Więcej o oświadczeniu Johnsona tutaj:


(4) W swej obecnej formie, film jest opowieścią o tym, że jeśli czarnoskóry Amerykanin *naprawdę* się postara, tzn. jeśli nauczy się grać na pianinie jak wirtuoz i jeśli wyalienuje się z czarnej kultury na tyle, że sam fakt istnienia smażonego kurczaka będzie dla niego niespodzianką -- to wówczas może (może!) biały rasista z Bronxu zaprosi go na świąteczny obiadek, mimo że wcześniej wyrzucał szklanki użyte przez czarnoskórą ekipę remontową. Jest to więc opowieść edukacyjna o wyzbywaniu się rasistowskich uprzedzeń -- trochę jak WOŻĄC MISS DAISY sprzed lat trzydziestu. OK, ale problemem WOŻĄC MISS DAISY, co z perspektywy czasu widać wyraźnie, jest to, że w swoim anty-rasistowskim zacięciu releguje postać czarnoskórą do roli pomocniczej. Nie daje jej własnego życia. Spycha na margines opowieści. Instrumentalizuje jej egzystencję -- tak, by biała postać mogła sobie na koniec pogratulować moralnego wzrostu (podczas gdy postać czarnoskóra zostaje tam, gdzie zaczęła).
(5) W GREEN BOOK jest scena -- świetnie zagrana, zmontowana i wyreżyserowana -- w której postać Tony'ego Lipa, Włocha z klasy robotniczej, uczy spożywania smażonego kurczaka swego pracodawcę, Dr. Shirleya -- uosabiającego kulturowe wyrafinowanie do tego stopnia, że staje się nawet poetyckim suflerem małżeństwa Tony’ego (przyjmując na siebie rolę Cyrano de Bergeraca, dyktującego listy wskrzeszające zagrożone ekonomicznym stresem libido białego robotniczego małżeństwa z Bronxu).
Smażony kurczak to tradycyjne danie Afroamerykanów: tłuste, sycące, przepyszne. Danie o prowieniencji irlandzko-szkockiej, które na dobre ożyło na Amerykańskim Południu po tym, jak czarnoskórzy kucharze nadali mu pikanterii coraz to wymyślniejszymi mieszankami przypraw, a brak urządzeń chłodniczych wymuszał przygotowywanie potraw mogących przetrwać kilka dni bez lodówki (gruba panierka chroniła miękkie mięso). Jest to zarazem danie będące punktem sporu jako wygodne narzędzie rasowej sterotypizacji (podobnie jak arbuz), zwłaszcza że jego ikonicznym przedstawicielem globalnym został brodacz Colonel Sanders, o uśmiechu i garderobie białego konfederaty; dumnego posiadacza plantacji na Amerykańskim Południu.
No więc Tony Vallalonga uczy czarnoskórego bohatera jeść smażonego kurczaka: uczy go, jak "być czarnym", jak się "wyluzować". Wszystko super, ale dziwi mnie, że Polacy -- zazwyczaj tak przeczuleni na poziomie swojego wizerunku, że potencjalnie empatyczni wobec wykluczenia -- nie znajdują w tej scenie nieprzyjemnego echa. Wyobraźmy sobie scenę, w której Polak w Ameryce, wychowany na poniżających Polish Jokes (naprawdę ohydnych; poczytajcie sobie państwo), jest uczony jedzenia pierogów, bo "ma to przecież we krwi". Ile razy na różnych imprezach światowych, odmawiając wódki i pijąc kieliszek wina, słyszeliście państwo: "But you're Polish, you drink so much vodka! What's wrong with you?". Odpowiedź, że owszem, czasem lubimy wódkę, ale może nie mamy w tym momencie ochoty; że stereotyp Polaka chlejącego wódkę może nam nie pasować; że niekoniecznie chcemy być postrzegani poprzez najwęższą możliwą definicję polskości ("zimno - wódka - kiełbasa") -- ta odpowiedź skazana jest na niepowodzenie. Fajne?
GREEN BOOK w swojej najsłynniejszej scenie czyni Tony’ego Lipa tożsamościowym przewodnikiem Dr. Shirleya: Tony wie więcej o byciu czarnym, niż sam czarny. Dzięki temu widz filmu, jakkolwiek wąska jest jego/jej wiedza o czarnej kulturze, może pogratulować sobie tego samego. „Ha! Wiedziałem! Oni wszyscy najbardziej lubią smażonego kurczaka!”.
(6) Żyjemy w czasie agresywnej polityki tożsamościowej, osiągającej czasami wyżyny absurdu. Ale szaleństwa tej polityki nie powinny przesłonić faktu, że GREEN BOOK naprawdę oswaja stereotyp i sprawia, że możemy sobie po seansie pogratulować tolerancyjności, mimo że w filmie nie poznajemy ani jednej postaci czarnoskórej, która definiowałaby samą siebie w kategoriach dumy z dziedzictwa czarnej kultury.
Sam Shirley jest pokazany jako odmieniec kulturowy i seksualny, który dla przedstawicieli własnej rasy jest podejrzany (jak przytomnie zauważył wybitny amerykański krytyk Odie Henderson: w filmie nie ma nawet sugestii, by czarnoskórzy mogli być dumni z osiągnięć Shirleya i by mogły one rozbudzać w nich marzenie o emancypacji). Znamy oczywiście ten typ odmieńca, bo grał go już wiele razy Sidney Poiter, który w ZGADNIJ, KTO PRZYJDZIE NA OBIAD? Stanleya Kramera był tak prawy, dobry, wykształcony i odprasowany, że nie został w nim już już nawet centymetr na rozpoznawalny krwiobieg ludzkich emocji — a i tak nie wystarczało to, by jego narzeczeństwo z córką zamożnych WASP-ów nie było problematyczne do tego stopnia, że Poiter musiał niejako usprawiedliwiać własną egzystencję przed białym trybunałem.
[Swoją drogą, polecam wybitny esej Hendersona o tym filmie; oddałbym lewą rękę, żeby u nas tak pisano o kinie!]
(7) Nie namawiam do tego, żeby nie oglądać GREEN BOOK. Obejrzyjcie. Wyróbcie sobie zdanie. Każdy widz może się cieszyć rzemiosłem tego filmu; rzemiosłem wybitnych aktorów. Ale zdajmy sobie sprawę, że wokół tego filmu toczy się pewna niełatwa kulturowa rozmowa; że rok 2019 nie musi być wcale czasem bezrefleksyjnego zachwytu nad dobrymi intencjami deklarowanymi przez twórców. Na naszych oczach powstają dziś filmy naprawdę nowatorsko i odważnie podchodzące do napięć rasowych w stanach — MOONLIGHT, BLINDSPOTTING — i stereotyp „biały uczy się szanować czarnego, mimo że czarny nie ma jednej sceny, w której nie zależałby od tego, jak postrzega go biały” może już nie być najlepszą matrycą dla kina opowiadającego o tych kwestiach.

10 komentarzy:

  1. a łocena? czemu nie ma łoceny?
    zgadzam się z refleksjami. Film momentami wydawał się anachroniczny w podejściu do "tolerancji"
    ale do końca nie kupuje przemiany Tonego Wary... zresztą w ogóle postacie wydają się tam jedynie tłem, a głównym bohaterem, tym negatywnym, jest dyskryminacja
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. W Polsce nikt nie ma pojęcia o rasistowskiej zbitce "Murzyn-smażony kurczak-arbuz" poza grupką amerykanistów albo ludzi ponadprzeciętnie zainteresowanych kulturą amerykańską, tak więc nikt tego nie wyłapie i wszyscy się będą zachwycać tym ciepłym i miłym filmem (patrz recenzja Krzysztofa Vargi w ostatnim Dużym Formacie. Żeby nie było, na ogół recenzje Vargi bardzo lubię.) To jest trochę jak w tej scenie z "Zabić drozda", gdzie rasistowska nauczycielka ubolewa nad tym, jak to źle naziści traktują Żydów, bo europejscy Żydzi to dla niej jakaś odległa abstrakcja i łatwo się jej z odległości nad nimi użalać.

    OdpowiedzUsuń
  3. "w filmie nie ma nawet sugestii, by czarnoskórzy mogli być dumni z osiągnięć Shirleya"
    Pod koniec filmu Shirley daje spontaniczny, gorąco przyjęty, koncert w murzyńskiej knajpie.
    "i by mogły one rozbudzać w nich marzenie o emancypacji"
    Dwóch ze słuchaczy usiłuje go obrabować.Nie wiem, czy to podpada pod emancypację ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Green Book cudowny film, cieszę się że zobaczyłem go w kinie. Warto było :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Podoba mi się ten blog. Zostanie na tym blogu na dłużej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo podoba mi się ten blog. Na tym blogu zostanie.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzisiaj kumplowi powiem o tym blogu. Na tym blogu warto być.

    OdpowiedzUsuń