18 lutego 2017

Lekarstwo na życie (2016, Verbinski)

Nie jest dobrze, kiedy widz wyprzedza świadomość oglądanej postaci o dobrą godzinę projekcji. Mniej więcej w 70-tej minucie LEKARSTWA NA ŻYCIE Gore'a Verbinskiego -- horroru osadzonego w złowróżbnym szwajcarskim sanatorium, pełnym mrocznych sekretów z przeszłości i podejrzanie zadowolonych kuracjuszy -- ktoś mówi: "To miejsce jest bardzo dziwne" . A widz wybucha śmiechem: tak, jest zaiste dziwne! Tylu słoików z płodami i węgorzami, tylu spoglądających spode łba alpejskich rednecków, takiej "białej damy" balansującej w oddali na gzymsie pałacu w zwiewnym tiulu nie było w kinie od dawna. Verbinski nie kręci jednak poczciwego, miłośnie spatynowanego horroru a-kuku w stylu KOBIETY W CZERNI; nie, on napina każdy mięsień i mierzy w (co najmniej!) nowe LŚNIENIE.
146 minut tej przestrzelonej ambicji jest dość męczące: całość wygląda jak skrzyżowanie CZARODZIEJSKIEJ GÓRY z THE WICKER MANEM (tym gorszym, z Cage'em), z domieszką makabry à la Jeunet/Caro. Na wypadek, gdybyśmy tych aluzji nie odczytali, sanitariusz w jednej scenie czyta Manna (w twardej oprawie), a drugoplanowa Mia Goth została najpewniej obsadzona po zwycięstwie w konkursie na sobowtóra Shelley Duvall. Pomysł Verbinskiego na grozę to głównie kłębiące się węgorze plus trupi fetor; w jednej "odjechanej" scenie creepy pielęgniarz masturbuje się wgapiony w obwisły biust chudej jak szczapa lekarki, upozowanej na wampa à la NOCNY PORTIER.
Nie powiem: pod sam koniec spiętrzenie głupot i pretensji jest tak wielkie, że nagle film odrywa się od ziemi -- sceny balu, pożaru i finalnej walki mają jakąś obłąkańczą energię. Niestety, ten scenariusz z powodzeniem mogli by przenieść na ekran tylko tak zbzikowani wizjonerzy, jak Nicholas Roeg, ewentualnie Ken Russell (dzisiejszymi czasy: Sam Raimi). Verbinski natomaist dyszy i się męczy, celując w horrorowego klasyka i chybiając -- zresztą nie pierwszy raz w swojej karierze -- co najmniej o kilka półek.
Ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz