Emily Blunt jest świetna jako Mary Poppins: powinna dostać nominację do Oscara (a może nawet statuetkę, co dałoby ładny rym z nagrodą dla Julie Andrews za tę samą rolę w 1965 roku).
Jako postać, Poppins jest wspaniałym, do szpiku kości anglosaskim paradoksem: dziecięcą fantazją o surowym wychowawcy, wprowadzającym ład w domostwo pozbawione twardego rodzicielskiego autorytetu -- a zarazem o edukacji przez dowcip (wit), ironię i wyobraźnię. Mary to natchniona stanowczość z przymrużeniem oka -- i bez trwałego przywiązania do miejsca, co zapewnia latająca parasolka; symbol wolności od rodzicielstwa (Mary nie ma własnych dzieci, co być może czyni ją skuteczniejszą wychowawczynią dzieci cudzych: głęboko wiktoriański koncept.)
P.L. Travers wychowywała się w Australii, w domu sfrustrowanego ojca-alkoholika o korzeniach irlandzkich, a jako młoda dziewczyna grywała w szekspirowskich inscenizacjach: nic więc dziwnego, że jej Mary Poppins jest mieszanką Beatrycze z "Wiele hałasu o nic" (cięty język i niezależność) z Pukiem ze "Snu nocy letniej" (zdolność latania, psotność i umiejętności magiczne).
Zdumiewający literacki koncept polega tu na uczynieniu z Mary postaci łączącej cechy pijackiej fantazji, które pozwalają alkoholikowi na (chwilowe i koniec końców zgubne!) porozumienie z dziecięcą wyobraźnią -- z wychowawczą dyscypliną, do której konieczna jest trzeźwość. Jeśli pamiętamy, że Travers była biseksualna, a najdłuższy związek jej życia był homoerotyczny, dostrzeżemy w Mary jeszcze jedną fantazję: o silnej, dowicpnej i niezależnej partnerce, niezwykle seksownej tak w ciągłej samokontrol, jaki i obiecującym bardzo wiele tajemniczym uśmiechu (kiedy lata temu zwiedzałem Disney World u boku krytyka Odiego Hendersona, ten zapytał spotkaną tam Mary o to, czy w istocie jest ona -- jak głosi piosenka -- "perfect in every way", na co Mary odparła z dwuznacznym mrugnięciem oka: "In *every* way"). Jeśli idzie o skłonność do dominacji psychoseksualnej, popkultura powinna doprowadzić do spotkania Christiana Graya z Mary Poppins -- sypałyby się iskry.
Emily Blunt, jako się rzekło, jest w tej roli znakomita; jest też w idealnym wieku, by ją zagrać. Cały film jednak nie dorasta do jej geniuszu. Jest tu mnóstwo elementów na najwyższym poziomie (zdjęcia, role Firtha, Wishawa, Mirandy), ale jako całość jest to ociężały, pozbawiony polotu wóz cyrkowy, oblepiony watą cukrową. Piosenki są niemal bez wyjątku fatalne, z groteskowym występem Meryl Streep w "Turning Turtle" na czele (jej makijaż i kostium mogą wywołać ból zębów). Odtworzone z niebywałym pietyzmem efekty z filmu z roku 1964 dają efekt luksusowego skansenu dla emerytów (i oczywiście miło zobaczyć wśród nich sędziwych Dicka Van Dyke'a i Angeli Lansbury). Ale całość tonie pod sztuczną słodyczą, a po wyjściu z kina nie ma nawet czego zanucić. Bardzo podobał mi się finał z "cofaniem czasu" (stanowiący, nota bene, ciekawą fantazję o sojuszu klasy robotniczej z niższą średnią przeciw banksterom -- znak czasu), ale mam wielką nadzieję, że Disney zaufa w końcu komuś poza Robem Marshallem, który naprawdę na wyrost i z braku laku nazywany jest "mistrzem" współczesnego musicalu.
Do kina należy pójść dla Blunt. Odkrył ją Pawlikowski w LECIE MIŁOŚCI i jeśli na Oscarach zetrze się ona w jednej kategorii z Joanną Kulig, będzie to przepiękne. Ale film jako całość przyprawił mnie o ból głowy: nic gorszego niż koktaj z naftaliny i sztucznego słodzika, w którym tylko wisienka na szczycie ma przyjemnie kwaskowaty i świeży posmak.
Ocena: 5/10