24 lutego 2010

Krytyka dobra a krytyka polska (notatki, cz. IV)


[Jason Schwartzman jako Max Fischer; Rushmore (1998) Wesa Andersona]

Sądzę jednak, że prawda, a za nią i szczerość, mają swe usprawiedliwienie w tym, że dążenie z nimi związane zawiera najwięcej jednostek siły i stosunkowo najwięcej rokuje nadziei.
(Karol Irzykowski)

(6) Krytyk określany jest przez swą postawę, a nie przez swą profesję.

Innymi słowy: definicja krytyka nie może być li tylko środowiskowa („publikuję jak inni krytycy, więc jestem krytykiem”), ani profesjonalna („jestem krytykiem, bo piszę recenzje filmowe”). Krytyka – nawet jeśli w obawie przed pułapką egzaltacji nie nazwiemy jej powołaniem – pozostaje jednak rodzajem nastawienia wobec świata; sposobem jego przezywania; postawą.

Tak pojęta krytyka w naturalny sposób wzywa adepta do dwóch rzeczy. Po pierwsze: do pokory. Po drugie: do pracy, która nie ma i nie może mieć końca. Praca krytyka nie polega na pisaniu – pisanie jest jej etapem finalnym i niejako sprawozdawczym. Praca krytyka polega na ciągłym uczeniu się i na myśleniu pożytkującym tę naukę. Praca krytyka filmowego w szczególności polega na takim oglądaniu filmu, które przy całym możliwym zaangażowaniu mechanizmów percepcji i emocji, pozostaje wyczulone na stronę formalną dzieła – a także na jego miejsce w historii sztuki filmowej, w historii kultury lokalnej i globalnej, etc.

Krytyka słabego poznać można po tym, jak łatwo upija się swą rzekomą władzą i fantazmatyczną pozycją kogoś, kto szybuje „ponad”. Ponad dziełem, ponad multipleksem, ponad motłochem. Jak łatwo przychodzi mu wiara w to, że jego zdania mają moc proklamacji („nazwę film dobrym i ważnym – stanie się dobrym i ważnym”).

Krytyk słaby kłamie sobie i przez to – koniec końców – kłamie czytelnikowi. Nie dba o kino; nie dba o sztukę filmową – być może przeżył „za młodu” kilka filmowych fascynacji i ich wspomnienie jest mu jakoś-tam bliskie, ale nie na tyle by stać się impulsem do ciągłego samokształcenia i odkrywania kina wciąż na nowo. W zdania takiego krytyka wkrada się zblazowanie i nuda; czasem pochwali „subwersję”, czasem „kontemplację”, ale niewiele poza nimi jest w stanie go ocucić i ucieszyć.

Bo krytyk nie może być mędrcem. Więcej nawet: mędrzec nie może być krytykiem. Wbrew pozorom, krytykowi najmniej do twarzy z ferowaniem wyroków. Krytyk dopóty będzie miał rumieńce (znak życia), póki będzie jednym z widzów – póki ściśnięty w multipleksie będzie umiał sięgnąć po garść popcornu z topionym masłem, a na drugi dzień być jedną z dwóch osób oglądających w zapyziałej salce najnowszego Jamesa Benninga. Krytyk zamknięty w wieży z kości słoniowej siebie skazuje na anemię, czytelnika na nudę, a profesję na zatracenie.

11 komentarzy:

  1. Michał, świetny, bardzo błyskotliwy tekst. Ostatni akapit o popcornie i Benningu to nie żadne żarty -- pamiętam dobrze, jak wychodziłem oniemiały z cieszyńskiego teatru (grali "13 jezior"), robiłem małą przerwę na piwo i smażony ser, po to tylko, by już za chwilę bawić się w najlepsze na jakiejś jatce by Takashi Miike. A potem to opisać.

    Bardzo dobre motto dla wpisu (swoją drogą, z Irzykowskiego był niezgorszy krytyk filmowy; służę tomem recenzji z lat 20., jakbyś chciał sprawdzić).

    Z przykrością muszę jednak przyznać rację. Niektórym krytykom wydaje się, że są panami i władcami; bezczelnie besztają więc naprawdę przyzwoite filmy (których najczęściej nie zrozumieli). Jeszcze smutniejszy jest fakt, że ta tendencja jest obecna także w wysokonakładowych i opiniotwórczych pismach (prym wiedzie GW, a w niej panowie M. i A.).

    Czekam na dalsze wpisy o krytyce. Może wydasz to kiedyś w druku, jako, powiedzmy, "Vademecum krytyka"? :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Drogi Jacku,

    wielkie dzięki za wsparcie i miłe słowa! Z chęcią zastąpię (zwłaszcza w kontekście cieszyńskim) maślany popcorn smażonym serem właśnie...

    Ja znam te recenzje filmowe Irzykowskiego, które w Dziełach Wszystkich WL znalazły się w jednym tomie razem z DZIESIĄTĄ MUZĄ. Jeśli ten tomik, o którym wspominasz, ma coś ponadto, bardzo chętnie rzucę nań kiedyś okiem.

    Notatki na razie gromadzę, ale nie wykluczam posklejania większej eseistycznej całości któregoś dnia (chyba pojawi się wkrótce specjalny numer "Dwutygodnika" poświęcony krytyce właśnie, więc będzie okazja).

    Serdeczne pozdrowienia, radości i z Mikkego, i z Benninga--
    --Michał

    OdpowiedzUsuń
  3. Za każdym razem, kiedy słyszę "James Benning" przypominam sobie... nie, nie "13 jezior", nie "10 skies". Przypominam sobie, jak tłumaczyłam spotkanie z nim dla 10 osób (w tym: rodzina i przyjaciele mojego byłego chłopaka) na największym chyba kacu, jaki miałam w życiu. Myślę, że dzięki temu udało mi się zrozumieć jego filozofię filmową;)

    OdpowiedzUsuń
  4. No tak, kilka lat temu w którymś z krakowskich antykwariatów znalazłem właśnie te "pisma filmowe" Irzykowskiego, wydane nakładem WL, nic ponadto nie mogę zaoferować... (chyba, że coś jeszcze jest w zbiorze "Nowiny i nowinki filmowe 1896-1939" Stefanii Beylin).

    Ale jeśli już mowa o smażonym serze -- można go zjeść między seansami w Cieszynie właśnie, podczas Kina na Granicy, ale jakoś rok rocznie nie mogę cię wypatrzyć pośród coraz liczniejszej publiczności festiwalowej. Może tegoroczne retrospektywy Sulika, Skvoreckiego, Filipowicza, Sikory oraz przegląd środkowoeuropejskiego kina grozy cię skuszą? :)

    Nic tak nie inspiruje do pracy jak Cieszyn, a kto by tyrał w weekend majowy (uprzedzam twoje riposty o zaległościach i obowiązkach, wiem). Michale, wybierz się z nami!

    Pozdrawiam,
    JD

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha! Zachęcasz skutecznie (zwłaszcza że udało Ci się uruchomić moje synapsy: przypomniał mi się smażony ser i 'pivo velvet' po czeskiej stronie jeszcze za czasów gutkowych!).

    Kto wie, może się uda!

    Pozdrawiam Cię serdecznie--
    --M.

    OdpowiedzUsuń
  6. Michale,
    czytam Twoje posty dotyczące krytyki i krytyków z wielką uwagą, bo od lat interesuje się fenomenem "bycia krytykiem". Sprawa była mi dość bliska od urodzenia, bo moja mama od lat zajmuje się krytyką teatralną, więc zawsze naiwnie dyskutowałyśmy o misji, uczciwości, obiektywizmie i takich tam drobiazgach, które - mam wrażenie - zupełnie odchodzą w zapomnienie... Kłopot ze współczesnymi krtykami, starymi i młodymi, zamyka się dla mnie w dwóch słowach - warsztat i autorytet (moim ulubionym Twoim postem pozostają kalki językowe!). Dziś recenzja jest wyłącznie narzęziem markatingu. Nikt jej nie czyta, ale ważne jest, żeby się ukazała, koniecznie z wielkim wytłuszczonym tytułem filmu (czy artykuliki w "Polityce" na 1500 znaków to recenzje?). Czytam recenzje z poczucia obowiązku i coraz częśćiej dochodzę do wniosku, że autorzy sami nie wiedzą, czy film im się podobał, czy nie. A przecież (na miłość Boską) tylko kulturoznawca nie wartościuje! :) Kłopot w tym, że krytyk z autorytetem to krytyk z jakimiś poglądami z jednej strony, ale z drugiej potrafiący odrzucić swoje prywatne spojrzenie i ocenić film... obiektywnie. Takich ludzi się ceni.
    Ostatni akapit Twojego postu uważam za fantastyczny! Tak, dokładnie o to chodzi. O tę protekcjonalność wobec widza, który zachwyca się "Avaterem" nie Bergmanem. A mnie się do jasnej cholery podoba jeden i drugi!
    Joanna Malicka

    OdpowiedzUsuń
  7. Halo Joanno,

    wielkie dzięki za miłe słowa i za refleksję -- podpisuję się obiema rękami. Mam nadzieję dopisać jeszcze dwa odcinki tych moich notatek, może jak skończę będzie okazja do podsumowującej dyskusji.

    Pozdrawiam Cię serdecznie!--
    --Michał

    OdpowiedzUsuń
  8. A mnie Avatar podoba się bardzo śrrrednio, a Bergman - zależy który - podoba się bardziej.

    STEREOTYPY STEREOTYPY!! ZABOBONY! ;) szanowny autor pisze:
    " póki ściśnięty w multipleksie będzie umiał sięgnąć po garść popcornu z topionym masłem,"

    ściśniety w multipleksie?! Nigdy , wystarczy nie wybierać się na przed-pra-ultra-premierę. Dwa tygodnie po premierze na sali jest już z 10 osób.

    Ściśnięty to ja się czuję w największej sali kina Ars, na niewygodnych, skrzypiących fotelach, na sali ze średnim nagłośnieniem, z wycioraną kopią filmu, która heroicznie wędruje przez rynek z Baranów do Arsu.
    Mam wrażenie, że w Arsie zawsze jest pełno ludzi. PEEEŁNO ludzi.

    Takie kino jak Pod baranami - nie widzę, sensu tam wchodzić... Głośnik po prostu ... szokująco BRZĘCZY. Prawie za każdym razem jak tam się pojawiam.
    Jedyne co może mnie przyciągnąć do takiego "w starym kinie" to ciekawy, unikatowy repertuar.

    Albo takie coś jak reklamy - dlaczego ludzie nie lubią tych 20 minut reklam w wielkich kinach? Gdzie leży problem? Niech przyjdą 20 minut później. Ja uwielbiam trailery. Może troszkę za dużo jest reklam niezwiązanych z filmem :) no tu się zgodzę. Zamiast tego mogliby puszczać teledyski.

    PS
    OTÓŻ, NIE WIDZIAŁEM JESZCZE , W ŻADNYM MULTIPLEKSIE POPCORNY Z MASŁEM. A szkoda. Gdzieś widziałem taką butlę masła w płynie do polewania kukurydzy - wie ktoś gdzie to można kupić?

    ŁS

    OdpowiedzUsuń
  9. Przyznaję, że zdanie o siedzeniu w ścisku w multipleksie i zajadaniu popcornu z masłem, to był wyraz nostalgii za moim krótkim czasem spędzonym w Stanach: tam multipleksy często są pełne, a popcorn spływa cudownym falsyfikatem masła.

    OdpowiedzUsuń
  10. Popieram. Recenzja jest w w większości wypadków formą reklamy. Niestety ten gatunek umiera.

    OdpowiedzUsuń
  11. Skoro staje się formą reklamy, przestaje być recenzją. Ale co prawda, to prawda - wbrew pozorom trzeba się nagimnastykować, by w Polsce poczytać o kinie.

    B.

    OdpowiedzUsuń