29 września 2009

Julie i Julia (2009, Ephron)

Drugi – po Godzinach (2003) – film, w którym Meryl Streep błąka się między dwiema płaszczyznami czasowymi, w służbie kleconej na naszych oczach paraleli. Daldry (za Cunninghamem, którego nie czytałem) przeprowadzał porównania finezyjnie i boleśnie zarazem; Nora Ephron, sięgając po aż „dwie prawdziwe historie”, stara się być lekka i radosna, ale udaje się jej to połowicznie.

I Julie Powell (Amy Adams), i Julia Child (Streep) borykają się z niewiarą we własne siły, pogłębianą jeszcze przez obecność sił większych, ślepych, właściwych Wielkiej Historii. W czasach Julie jest to terroryzm (ujęcie strefy zero na początku filmu), w czasach Julii: McCarthyzm. Obydwie kobiety angażują się w (pozornie, jak dodadzą niektórzy) apolityczną działalność gotowania i pisania o nim. I to właśnie na tym polu osiągają sukces; pozostają nietknięte politycznymi schorzeniami swoich czasów, mimo że już np. mąż Julii musi poddać się przesłuchaniu przed Komisją ds. Działalności Antyamerykańskiej.

Jest to film o tryumfie dwóch kobiet: Julia tryumfuje nad swą bezpłodnością (płacze z tłumionego żalu, gdy dowiaduje się o ciąży swej siostry); Julie natomiast – nad kulturą oderwaną od codziennego doświadczenia, skupioną na przeżywaniu wirtualnego second life’u (koleżanki paplają do komórek i dyktafonów, nie do siebie nawzajem).

Oczywiście, bezpłodność i bezdzietność jest ukrytym tematem Julie i Julii przez cały czas: kiedy Julia wyjmuje autorski egzemplarz swojego opus magnum z koperty w scenie ostatniej, jest to symboliczny poród – tryumf kobiecej siły i intelektu nad naturą, ale i nad kulturą każącą rodzić, by w ogóle istnieć. Charakterystyczne, że w przypadku Julie i jej męża o dzieciach w ogóle się nie mówi (męża gra Chris Messina, odrobinę wychudzony w porównaniu z Sześcioma stopami pod ziemią [2001-05], co w świetle hobby jego filmowej żony jest dość paradoksalne). Pisarskie i kulinarne spełnienie Julie rozgrywa się poza dylematami i tragediami, które jeszcze Julię w latach pięćdziesiątych doprowadzały do łez. Czy to dobrze, czy źle – oto temat na wielki współczesny moralitet!

Tym, co ujęło mnie w tym filmie najbardziej, jest bezpardonowe niekwestionowanie jedzenia jako źródła przyjemności – bałem się, że scena gotowania homara zostanie okraszona jakimś tchórzliwym dialogiem sponsorowanym przez Green Peace, w stylu: „Bardzo smakuje mi ten homar, ale z każdym kęsem rozważam coraz to głębiej swoje okrucieństwo wobec niego”. Na szczęście tak się nie stało; jest nawet zabawne błaznowanie Messiny nad garnkiem!

Główne oszustwo filmu polega na ominięciu kwestii otyłości. Bohater Super Size Me (2004) tył w oczach, jedząc codziennie parę hamburgerów – Julie Powell nie tyje ani dekagrama, mimo że zjada prawie pięćset dań w przeciągu nędznych 365 dni. Jedzenie jest w Julie i Julii przyjemnością pozbawioną konsekwencji. Oczywiście, wszyscy chcemy w to wierzyć; ja także – i tylko dziwny fenomen kurczących się w szafie dżinsów podpowiada mi, że chyba jest inaczej.


Q & A


(...)

PYTANIE: A moraliści z bożej łaski współczują ci, że w Wojnie polsko-ruskiej musiałeś, biedaku, pokazać fiuta.

BORYS SZYC: Latanie na golasa sprawia mi przyjemność. No problem. Eksibicjonizm fizyczny nie jest niczym przerażającym, w przeciwieństwie do zdarcia blokady psychicznej.

(...)

(z rozmowy z Borysem Szycem, "Film" 2009, nr 9, s. 51.)


19 września 2009

"Magiczne drzewo" (2009, Maleszka)


W znakomitej Ofelii na wakacjach (1990) Andrzeja Maleszki Ofelia i jej mama krzyczały: „Wszystko nam się podoba!”. Powtórzyłem tę reakcję dziś rano, wychodząc z kina po seansie Magicznego drzewa (2009), najlepszego polskiego filmu bieżącego roku, ustępującego chyba tylko Wojnie polsko-ruskiej (2009). Maleszka jest jedynym (obok Machulskiego i Bagińskiego) rodzimym twórcą mainstreamu, który jeszcze potrafi śnić. Przy czym – i to różni go od „chłopaczków z kamerkami” z lwiej części tzw. kina niezależnego – potrafi też słuchać, patrzeć i pisać. Jego dziecięcy bohaterowie mówią tak, że wierzymy w nich bez zastrzeżeń; nie są dzieciopodobnymi surogatami zaludniającymi np. polskie telenowele. Co więcej, zdarzają się Maleszce chwile cudownej językowej inwencji, bliskiej polskim przekładom książek Astrid Lindgren (daję medal za kwestię: „Chcę trzy pizze wszystkomające!”).

Magiczne drzewo to mądra – kapitalistyczna z ducha – bajka o potrzebie posiadania i o niebezpieczeństwie nadmiaru. Znakomita większość życzeń, z jakimi zwracają się do krzesła mali i duzi, związane są z posiadaniem właśnie: chcę pizzę, chcę swoje pieniądze, chcę jedzenie. Sedno tej opowieści zawiera się w obserwacji, że życzenia chciwe zawsze skończą się katastrofą: sto psów wprowadzi panikę w pociągu, stół pełny jedzenia wywoła senność, a życzenie, by „nasi rodzice mieli dużo forsy” doprowadzi do katastrofy największej: rodzice staną się ślepymi na własne dzieci liczmanami, porzucającymi całą trójkę pociech na rzecz lukratywnego rejsu statkiem w roli muzyków okrętowych. Krzesło spełnia życzenia, ale konsekwencje każdego z nich każą (post factum) planować z góry i ograniczać zapędy. Wcieleniem chciwości ostatecznej jest tu pseudo-magik Augustino (Maciej Wierzbicki), biegający na aerodynamicznych szczudłach i łasy na każdą dwuzłotówkę, jaka w jednej ze scen wyskakuje z wyczarowanej na poczekaniu mennicy.

Jednocześnie nie tylko rozrzutność i chciwość zostają w tym filmie zrugane: dostaje się także skąpstwu i ascezie. Ciotka Maryla (ostra jak brzytwa Hanna Śleszyńska) mieszka w biało-srebrnym domostwie pozbawionym wszelkich naddatków, a każdą wydaną złotówkę każe uzasadniać trzykrotnie. Magiczne drzewo jest tak naprawdę bajką o mądrej konsumpcji – której morałowi osobiście przyklaskuję.

Maleszka jest majstrem od pomysłów magicznych: dwie sceny zwłaszcza – traktor wyjeżdżający zza stogów siana i wyłaniająca się z morza gigantyczna zjeżdżalnia (i, by tak rzec, pod-jeżdżalnia!) wodna – zaparły mi dech. Spielberg i Joe Dante byliby dumni (albo zazdrośni!).

Trzy z czterech ról dziecięcych są świetnie obsadzone: niestety, Joanna Ziętarska jako pomniejszona Hanna Śleszyńska poradziła sobie gorzej od rówieśników. Za mało nią pokierowano; nie wyuczono żadnego manieryzmu dorosłej kobiety i przez to wygląda bardziej jak naburmuszona Samochwała z wiersza Brzechwy – wydymająca policzki na wszystko i wszystkich wokół – niż jak lodowata zołza, z wielkim powodzeniem nakreślona przez Śleszyńską w paru zaledwie scenach. Tym samym nie pojawia się tu humor związany z zamianą dorosłego ciała w dziecięce, który tak świetnie eksploatował na przykład Zakręcony piątek (2003).

Największym hitem obsadowym Magicznego drzewa jest zdecydowanie Adam Szczegóła jako Kuki: Maleszka co prawda w (nietypowym dlań) akcie scenariuszowej łatwizny każe mu powtarzać raz po raz banalne zdanie „Czuję, że będą kłopoty!”, co wypada płasko – ale poza tym zastrzeżeniem ogląda się Szczegółę z podziwem i entuzjazmem. Rysy jego twarzy sugerują Haleya Joela Osmenta z czasów Szóstego zmysłu (1999), ale Szczegóła jest na dodatek lekko niezdarny (wada wymowy) i ma układające się w zafrasowany ptasi dzióbek usta, co cudownie wpisuje się w rolę i sytuuje go w centrum całego filmu. (Jeśli ktoś chce nakręcić aktorską wersję kreskówek o Tweety’m, oto aktor jak znalazł!) Od czasu obdarzonego chropowatym, nieustannie „wkurzonym” głosem Damiana Ula w Sztuczkach (2007) nie widziałem w polskim filmie dziecięcego aktora o podobnej energii i ujmującej aparycji.

Gratulacje dla Andrzeja Maleszki. Następny przystanek: Hollywood! Będę trzymał za to kciuki.


17 września 2009

Zostałem Tetrykiem

Od dwóch tygodni, dzięki życzliwości portalu Esensja, oceniam filmy jako jeden ze Zgryźliwych Tetryków. Zapraszam do tabelki; każda ocena (w skali 1-10) poparta jest krótką notką umieszczoną u dołu strony.