29 grudnia 2010

Film roku 2010


Koniec roku, czas na podsumowania! Tym trudniej o nie w świecie kina, że kanały dystrybucyjne (o różnym zasięgu i stopniu legalności) nie pokrywają się ze sobą. Postanowiłem zatem, że moje tegoroczne Top 10 niezważające na to, czy film miał w Polsce dystrybucję kinową, czy też nie umieszczę tylko na swoim angielskim blogu. Można je znaleźć tutaj.

Poniżej natomiast lista dziesięciu najlepszych filmów (oczywiście w porządku wartościującym, „od najlepszego”), jakie miały swą kinową dystrybucję w Polsce w 2010 roku:

1. Głód (McQueen)
10. Wyjście przez sklep z pamiątkami (Banksy)

Zostałem ponadto zaproszony do ułożenia listy na portalu Film Roku, gdzie obowiązywała dodatkowa zasada, zgodnie z którą filmy nie mogły się powtarzać na listach kolejnych respondentów. Powstała w konsekwencji lista oddalona od mojego prawdziwego Top 10, ale wciąż – jak myślę – wskazująca na ciekawe tytuły tegoroczne, których nie wolno przegapić.

Na stronie FilmuRoku wkrótce pojawi się też moja i Piotra Dobrego rozmowa, w której mówię więcej o Głodzie McQueena i wyjaśniam, czemu uważam go za najważniejszy film ubiegłego roku na polskich ekranach.

18 grudnia 2010

Co oglądają polscy reżyserzy?


Niektóre pomysły warto kraść. Marzy mi się na przykład, by któryś z polskich periodyków filmowych powielił koncept obecny od kilku lat w amerykańskim dwumiesięczniku „Film Comment”. Otóż w każdym numerze jest tam drukowana (co najmniej jedna) tabelka pt. „The Last 10 Films I’ve Seen”; rodzaj uproszczonego kwestionariusza Prousta z jednym tylko pytaniem, kierowanego do rozmaitych filmowców.

I tak w najnowszym numerze pisma (6/10) można dowiedzieć się na przykład, jakie dziesięć filmów obejrzał ostatnio rumuński reżyser Cristi Puiu, autor wielkiej Śmierci pana Lazarescu (2005) i ponoć równie interesującej Aurory (2010). Dziesiątka prezentuje się następująco:

On the Bowery (1957, Rogosin)
Kobieta bez głowy (2008, Martel)
Jak ukraść milion dolarów (1966, Wyler)
Martwa natura (2006, Zhangke)
Diary (1973-83, Perlov)
Red Road (2006, Arnold)
Noc generałów (1967, Litvak)
Rogue Male (1976, Donner)
Ucieczka gangstera (1972, Peckinpah)
Noc iguany (1964, Huston)

Lista ta wiele wyjaśnia; przede wszystkim zaś wskazuje na to, że Puiu jest filmowcem spragnionym kina – w całej jego gatunkowej rozpiętości. Dla niego nie ma sprzeczności (co nie znaczy, że nie ma też różnic!) między Wylerem a Rogosinem, Zhangke a Litvakiem. Ze wszystkiego można się bowiem uczyć; każda wyspa w archipelagu kina ma swój własny dialekt – a adept sztuki reżyserskiej winien posiąść nie tylko jeden z nich, ale możliwie jak najwięcej elementów każdego.

Być może trzeba oglądać filmy tak różnorodne, jak Puiu, żeby nakręcić film tak krystalicznie własny, jak Śmierć pana Lazarescu.

I teraz pytanie: gdyby jakiś polski miesięcznik faktycznie przepytał polskich filmowców w ten sam sposób, jakie byłyby rezultaty…? Obawiam się, że mizerne. Większość polskich reżyserów (a sąd opieram na kręconych przez nich filmach) ogląda mało (i byle) co. 10 ostatnich filmów obejrzanych przez Marcina Wronę…? Sądząc z Chrztu (2010), byli to Chłopcy z ferajny (1990) ustawieni na replayu. Przez Feliksa Falka…? Zapewne jakiś Bergman nagrany z TVP2 w 1993 roku. Przez Zanussiego…? Chyba tylko własne Barwy ochronne (1977).

Jakub Socha pisał kiedyś pięknie o „kinie otwartym na świat” w wydaniu Tarantino i kinie „zamkniętym” w wydaniu Zanussiego. Lista Puiu, a także każda bez wyjątku lista publikowana przez „Film Comment” ujawnia, że odnoszący światowe sukcesy twórcy oglądają kino bez zgubnego monoteizmu, jaki przebija z wielu polskich sądów. Philippe Grandrieux – twórca najbardziej hermetycznych wizualnie dzieł ostatnich lat – wymienił dla „FC” zarówno Zaćmienie (1962) Antonioniego, jak i Bosonogą contessę (1954) Mankiewicza.

Tymczasem w Polsce toczy się wieczny (i nierozstrzygalny) spór o to, czy należy kręcić „dla ludzi” czy „na festiwale”. Czy „opowiadamy”, czy „kontemplujemy”? To fałszywa alternatywa. Dziesiątki „Film Commenta” ujawniają, że wybitny reżyser to ten, który chłonie kino (całe kino), tak by pod koniec dnia przemówić językiem, jakiego nikt wcześniej nie słyszał.

Nasi reżyserzy zamykają się w swej ulubionej celi, recytują święte teksty pokochane piętnaście lat wcześniej w szkole filmowej, po czym wytaczają się na zewnątrz, jąkają pożyczone monosylaby – i wmawiają nam, że „kręcą kino dla ludzi, nie dla krytyków”. Żaden z wyżej wymienionych twórców nigdy nie powiedział niczego podobnego, a ich filmy ogląda cały świat.

16 grudnia 2010

Pogrzebany (2010, Cortés)


Film Rodrigo Cortésa jest – o ile to możliwe – jeszcze bardziej klaustrofobiczny niż niedawny Liban (2010), oparty na podobnym ograniczeniu przestrzennym. O ile jednak w Libanie swoistym ratunkiem były obrazy z czołgowego peryskopu, o tyle w Pogrzebanym nie ma już nawet tego. Ogromna presja, jakiej poddany zostaje główny bohater – a za nim widz i odtwarzający główną rolę Ryan Reynolds – chwilami ma wymiar fizyczny i byłaby trudna do zniesienia, gdyby nie rozbłyskujący tu i tam (wisielczy) humor.

(…)

Całość tekstu na łamach „Przekroju”; zapraszam!

14 grudnia 2010

Zaplątani (2010; Greno, Howard)


Ocena: **1/2

Zaplątani to pięćdziesiąty pełnometrażowy film animowany wytwórni Walta Disneya – i zarazem pierwszy, który mógłby spokojnie dzielić tytuł z wczesnym Fassbinderem (bądź późną Julią Roberts). Oryginalne Tangled jest nawet duszniejsze od polskiego odpowiednika. Takie widać mamy czasy, że główna manufaktura pochłanianych masowo baśni boi się źródłowej „Roszpunki”, w której czuć za dużo naftaliny, by dało się z niej zrobić z wypasioną tapetę na iPada.

Jubileusz jest tak okrągły, że chciało by się dostrzec w Zaplątanych summę dotychczasowych osiągnięć wytwórni – coś jednak w tym przeszkadza. Film (mimo że zdumiewający w 3-D) ma monotonną paletę barwną, rozpiętą między złotem a różem, z minimalną ilością grantów i zieleni (wygląda jak fuzja światów Barbie i Mojego Małego Kucyka). Co ważniejsze nawet, ton całości jest zabójczo niespójny. Wiadomo, że nieszczęsny Shrek (2000) przeorał pole ekranowych baśni na tyle skutecznie, że nie mogą się one obejść bez stukilowej autoironii – ale to, co dzieje się z tą ironią w Zaplątanych, świadczy o niezdecydowaniu twórców.

Kiedy Roszpunka ucieka ze swej wieży, zamiast doświadczyć uwznioślenia, zaczyna chlipać jak mieszkanka Beverly Hills 90210 na kozetce u szkolnego psychologa. Czy mama się obrazi; czy mama się zeźli…? Momenty radości są przeplatane terapeutyczną gadaniną – w całej scenie nie ma nawet grama tej niemądrej, cudownej radości, jaką pamiętamy choćby z sekwencji dywanowej przejażdżki w Aladynie (1992), z oscarowym „The Whole New World” w tle. Twórcy Zaplątanych boją się przygody, bo mogłaby ona zostać odebrana jako wyraz staroświecczyzny. Dlatego przygoda co chwilę jest w ich filmie podważana autoironicznym komentarzem (już w pierwszych słowach, jakie padają zza kadru, wprowadzając widza w akcję, co drugie zdanie jest na poziomie meta – „Wiem, że to głupie, no nie, ale opowiadam dalej”). Od pierwszej sceny odmawia się nam prawa do bycia oczarowanym.

Nie ma takiej aparatury, która pomogłaby nam zmierzyć, jak głęboki wpływ wywarły animacje Disneya na zbiorową wyobraźnię całego globu. Można się co najwyżej spierać, kto wygrywa w tej konkurencji: Disney czy Spielberg? Ale nawet tutaj wcześniej czy później pojawi się argument nie do zbicia: Disney żyje życiem pośmiertnym i wciąż składa swój zamaszysty podpis pod rozdętą wersją bawarskiego zamku Ludwika II – nie wiemy, czy podobne zwycięstwo nad czasem stanie się udziałem Spielberga.

Disney uformował – na dobre i na złe – nasze wyobrażenia o wyobraźni jako takiej. Wytyczył jej granice, wydeptał główne jej ścieżki, które od jego dni uczęszczane są na masową skalę. Disney podpowiada nam od naszych najmłodszych lat, jak wygląda błogostan i jak wygląda piekło na ziemi. Od cukrowej waty wizualnej (obłoczki, gwiezdny pył Dzwoneczka), poprzez wielkookie rozgadane jelonki z długimi rzęsami, do zbiorowych traum wdzierających się w psychikę całych pokoleń niczym rozżarzone żelazo. Śmierć matki Bambiego, śmierć ojca Simby, obłęd matki Dumbo – Disney zawsze wie, w które dziecięce żebro uderzyć, żeby zabolało najmocniej, a siniak nie zagoił się nigdy. (Na seansie Zaplątanych dziewczynka siedząca za mną płakała z przejęciem, gdy Roszpunka trzymała krwawiącego Julka w ramionach.)

Księżniczka i żaba (2009) była wspaniałym powrotem studia do formy – zaraźliwa energia musicalowa połączona była z wodewilową strukturą kolejnych gagów, a przy tym wszystkim postać główna była równie zdeterminowana, jak Bella w Pięknej i bestii (1991) czy czworonożna mama ze 101 dalmatyńczyków (1961). Roszpunka jest – no właśnie – zaplątana, nie tyle w swe złote loki, co w niezdecydowanie twórców, pragnących być ziomalami i bajarzami w jednym.

11 grudnia 2010

Piątek jedenastego

Phoenix, stan Arizona… Piątek, 11 grudnia… 14:43…

Takim napisem, rzuconym na arcydługie ujęcie Phoenix właśnie, rozpoczyna się Psychoza (1960) Alfreda Hitchcocka, czyli najokrutniejszy filmowy żart w dziejach kina.

Biedna Marion Crane, ryzykująca własną wolność w akcie miłosnej ofiary, a następnie postanawiająca oddać pierwszeństwo sumieniu, ginie w połowie filmu: wbrew prawidłom dramaturgii, moralności – i mitologicznego porządku opowieści o zwycięsko odpartym pokuszeniu.

A wszystko zaczęło się równo 50 lat temu: 11 grudnia, o 14:43…

9 grudnia 2010

Kino krytyka: "Death Proof" (2007, Tarantino)


Dziś wieczorem (9 grudnia, g. 20:00) zapraszam na specjalny pokaz w krakowskim kinie Agrafka. W ramach cyklu „Kino krytyka” poproszono mnie o wybranie tytułu, który chciałbym obejrzeć na dużym ekranie. Wybrałem Death Proof Quentina Tarantino, przed którym wygłoszę kilka słów wstępu.

Do zobaczenia!

2 grudnia 2010

Klatka po klatce: Kevin sam w domu (1990, Columbus)


Choć trudno w to uwierzyć, w te święta minie dwudziesta rocznica premiery filmu, który zmienił nie tylko moje życie, ale uformował – na dobre i na złe – całe moje pokolenie (urodzone we wczesnych latach osiemdziesiątych i idące do pierwszej klasy mniej więcej w czasie, kiedy trwały obrady okrągłego stołu). Film ów wszedł co prawda na polskie ekrany w roku 1991, ale już w 1990 można było zobaczyć krótkie klipy w emitowanym przez stacje regionalne „Kinie z satelity”. Oto sporych rozmiarów żelazko spada przez długi tunel i wali prosto w nos groźnego knypka w wełnianej czapce. To trzeba zobaczyć!

(…)

Całość tekstu dostępna jest na portalu Stopklatka.pl; zapraszam!

1 grudnia 2010

V Kinematograf Filozoficzny


Już wkrótce początek mojej ulubionej imprezy filmowej! Kinematograf Filozoficzny jest na pewno skromniejszy rozmiarami niż Era, Off Camera czy Cammerimage (wszystkie znakomite), ale – nie waham się tego powiedzieć – nie ma drugiej imprezy, która byłaby programowana równie pieczołowicie i stanowiła z roku na rok domkniętą, narracyjną wręcz  całość. Kinematograf to niewielki diament, o którym wciąż wie za mało widzów (w zeszłym roku z przykrością stwierdziłem, że na pokazie filmu Zakazane światło prawie nie było filmoznawców - tymczasem jest to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat!).

Tegoroczny program dotyczyć będzie filozofii Wschodu. Niestety, inne obowiązki nie pozwolą mi na uczestnictwo w całości, ale z całą pewnością wybiorę się na wieczór beatnikowski pod kuratelą Urszuli Tes i na pokaz nowego filmu Pawła Kuczyńskiego (o tym znakomitym reżyserze pisałem tutaj).

Całość programu znajdziecie tutaj; naprawdę nie wolno przegapić Kinematografu!

29 listopada 2010

Maczeta (2010; Rodriguez, Maniquis)


Ocena: **

Marksistowski komiks Rodrigueza i Maniquisa potwierdza to, co i tak już wiedzieliśmy: Rodriguez to reżyser z dużą energią i płytką wyobraźnią. (O Maniquisie za wcześnie mówić; to jego pierwszy film). Zestawienia z Tarantino były zawsze chybione – mimo wspólnego umiłowania do poetyki expolitation. Jaskrawa różnica ich stylów ujawniła się najpełniej w dyptyku Grindhouse (2007), a i teraz trudno o niej zapomnieć, skoro Rodriguez pracuje w podobnym gatunku kina zemsty (revenge flick), jak Tarantino w Kill Billu (2003-04).

Tarantino jest wybitnym stylistą; potrafi znaleźć wizualny klucz dla opowiadanej historii i inkrustować ją zadziwiającymi detalami, które zostają w pamięci na bardzo długo (a czasem zaczynają wręcz żyć własnym medialnym życiem). Rodriguezowi o wiele bliżej do prawdziwego kina klasy B, które Tarantino twórczo przetwarza na własną, niepodrabialną modłę. Pomysłowość w Maczecie dotyczy w zasadzie tylko rozlicznych sposobów wypruwania flaków – i faktycznie udaje się tutaj osiągnąć trochę makabrycznego slapsticku, jak w scenie zeskakiwania na linie z czyjegoś jelita. Ale już ciekawej inscenizacji, niepowszednich elementów wizualnych, pomysłowego użycia muzyki – u Rodrigueza próżno szukać. Nie ma też maestrii dialogowej, tak ważnej u Tarantino – i nie ma potrzeby zatrzymania się na chwilę i smakowania piękna wykonawców, słowa (nawet grubego) i gestu samego w sobie. A to sprawiało właśnie, że niektóre sekwencje z Tarantino wbijały się od razu w sam środek kinowego kanonu.

Oczywiście trudno czynić zarzut z tego, że ktoś nie jest Tarantinem – ale faktem pozostaje, że Rodriguez nie oferuje zbyt wiele, jeśli idzie o indywidualny styl. Komiksowa przemoc w tym filmie kilkakrotnie staje ością w gardle, jak w scenie zastrzelenia ciężarnej Meksykanki nielegalnie przekraczającej granicę. Jest to bodaj najgrubiej ciosany kawałek politycznej satyry w kinie ostatnich lat („Urodziłoby się już na naszej ziemi i dostało obywatelstwo”) - nie widzę wielkiej różnicy między tą sceną a polskimi plakatami antyaborcyjnymi z krwawymi płodami w metalowych miskach, które powitano ze świętym oburzeniem.

Nad całym filmem powiewa czerwona flaga – Rodriguez nie wstydzi się nawet umieszczenia żenującej sceny „klasowego rozpoznania”, w której ochroniarze białych milionerów zaczynają drogą dedukcji pojmować swe internacjonalistyczne braterstwo z wyzyskiwanymi Meksykanami. Bogaci są tu dewiantami snującymi seksualne fantazje o własnych córkach, a De Niro nieźle się bawi podrabiając teksański akcent i siejąc propagandę nienawiści do imigrantów – jego senator jest dość zabawnym politycznym plakatem, choć znowu: Rodriguezowi starcza wyobraźni tylko na tyle, by wsadzić go za kierownicę… taksówki. Taka słoniowata intertekstualność pozwala co najwyżej na leniwy rechot – nie ma w niej za grosz dowcipu.

W finale Maczeta i tłum Meksykanów podnoszą ręce w rewolucyjnym geście jedności i oporu, a ja spuszczam wzrok z lekkim zawstydzeniem. Nie mam nic przeciwko lewicowym plakatom w wersji pop (gdybym miał, nie mógłbym cieszyć się żadnym filmem Kena Loacha), ale przeszkadza mi brak większego polotu w filmie z założenia pastiszowym. Bawiłem się na Maczecie całkiem nieźle, ale w dwa dni po obejrzeniu z trudem przywołuję w pamięci obrazy z tego filmu. Jeśli coś wbija się w podświadomość, to dziobata twarz Danny’ego Trejo – gdyby on i Tarantino pracowali razem, jestem pewien że powstałby z tego klasyk.

PS. Największe brawa biję specom od obsady. Trzeba było nie lada fantazji, by wydobyć z zapomnienia Jeffa Faheya, który daje tu świetny występ – z przylizaną siwą grzywą teksańskiego milionera i dziko błękitnymi oczami. Cheech Marin i Jessica Alba też dają radę.

22 listopada 2010

15. Konkurs im. Krzysztofa Mętraka


[Konkurs (1964, Forman)]

Ważne ogłoszenie!

ZERRO sp. z o.o., we współpracy z Polskim Instytutem Sztuki Filmowej oraz Stowarzyszeniem Nowe Horyzonty, ogłaszają piętnastą, jubileuszową, edycję konkursu o nagrodę im. Krzysztofa Mętraka. Konkurs ma na celu promowanie młodych ludzi piszących o filmie: studentów, dziennikarzy, krytyków.
Z wielką przyjemnością zawiadamiamy, że patronat nad konkursem już po raz piąty objęła Pani Agnieszka Odorowicz, Dyrektor Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej,
a kierowana przez nią instytucja jest fundatorem wszystkich nagród finansowych.

Warunki uczestnictwa w konkursie:

– wiek do 32 lat;

co najmniej trzy teksty krytyczne o tematyce filmowej, z których przynajmniej jeden powinien być dotąd nigdzie nie publikowany
– całkowita objętość wszystkich nadesłanych prac nie może przekroczyć dwudziestu stron maszynopisu (ok. 32 000 znaków)
– do pracy należy dołączyć krótki życiorys
– termin nadsyłania prac mija 6 marca 2011 r.

Jury dużą wagę przywiązuje do różnorodności nadsyłanych tekstów (recenzja, esej, szkic, itp.).

Przyznane zostaną następujące nagrody:

I nagroda – rzeźba autorstwa Adama Myjaka oraz 10.000 zł.
II nagroda – 5.000 zł.
III nagroda – 2.500 zł.

Jury zastrzega sobie prawo do innego podziału nagród.

W skład jury wchodzą: Jerzy Górzański, prof. Marek Hendrykowski, Artur Majer (PISF), Anna Osmólska-Mętrak (przewodnicząca), Janusz Zaorski oraz laureaci poprzednich edycji nagrody: Mateusz Werner, Andrzej Szpulak, Michał Chaciński, Paweł Felis, Michał Oleszczyk, Dariusz Arest, Jakub Socha, Michał Walkiewicz, Krzysztof Świrek i Agnieszka Jakimiak.

Prace w formie elektronicznej prosimy przysyłać na adres konkursmetraka@gmail.com

Rozstrzygnięcie konkursu nastąpi z początkiem maja 2011 r., zaś uroczyste wręczenie nagród (wraz z projekcją wybranego przez Laureata filmu) odbędzie się tradycyjnie 25 lipca (w dniu imienin Patrona) podczas trwania Festiwalu Filmowego Era-Nowe Horyzonty we Wrocławiu (21–31 lipca 2011).

17 listopada 2010

Nowe notki w tabelce tetryckiej


Cztery nowe notki w tetryckiej tabelce: Wyjście przez sklep z pamiątkami; Niepowstrzymany; Ostatni egzorcyzm; Pogrzebany.

Zapraszam na Esensję!

15 listopada 2010

Tokijska opowieść (1953, Ozu)


Kadry Ozu są tak bogate w detal, że żadna plazma nie odda im sprawiedliwości – cudownie, że będziemy mogli się nimi cieszyć we właściwych im kinowych proporcjach. Ludzie wpisani są u Ozu w prostokąty parawanów, korytarzy, framug i okien – mieszkania są tak pełne szczegółów, że oko może wędrować wedle uznania i zawsze trafi na coś ciekawego. Bezruch kamery jest u Ozu formą łaski – nasycony przedmiotami obraz i tak wibruje (podobnie jak wewnętrzna siła znakomitych aktorów).

(…)

Całość tekstu na łamach „Przekroju”.

10 listopada 2010

Hej, skarbie (2009, Daniels)


Ocena: ***

Powiedzieć, że bohaterka Sidibe jest nieszczęśliwa, to eufemizm. Monstrualna otyłość, niestabilna psychicznie matka, kazirodcze gwałty ojca, kolejne ciąże będące ich następstwami, kłopoty w szkole, wreszcie HIV… Chciałoby się dodać: „do wyboru, do koloru” – i jeśli brzmi to cynicznie, to film jest sam sobie winien. Spiętrzenie plag, jakie spadają na Precious, ma w sobie coś ze skondensowanej telenoweli: nie idzie o to, że cała ta lawina jest nieprawdopodobna, ale o to, że została z pietyzmem skomponowana na nasz użytek.

(…)

Całość tekstu na łamach „Przekroju”.

Recenzja Armonda White'a, o której wspominam w tekście, znajduje się tutaj.

9 listopada 2010

Nowe notki w tabelce


Zapraszam do tetryckiej tabelki na Esensji, w której pojawiły się nowe notki mojego autorstwa, tym razem o następujących filmach: Amadeusz; Amerykanin; Chrzest; Cyrus; Essential Killing, Hej, skarbie; Piła 3D – Pułapki ożywają; Pirania 3D; Pozwól mi wejść (2008); RED; Tokijska opowieść; Zanim odejdą wody; Zwycięzca.

Tabelka znajduje się tutaj.