6 października 2017

Blade Runner 2049 (2017, Villeneuve)


BLADE RUNNER 2049 jest filmem Denisa Villeneuve'a -- i Wasza reakcja na ten sequel będzie zależeć od tego, jak reagowaliście na poprzednie tytuły w jego filmografii.
Jeśli jego mieszanka moralnej powagi, wizualnej bombastyczności, celowego spowolnienia akcji i wypowiadania fabuły sylaba-po-sylabie-po-sylabie jest czymś, co Was kręci -- to ten film jest dla Was.
Ja niestety nie potrafię się przyłączyć do pochwalnego chóru. Kultowy film Ridleya Scotta z 1982 roku był fabularnie dziurawy, ale jednego odmówić mu nie było można: pod względem wizualnym było to absolutne wykopanie poprzeczki na nowe pułapy mistrzostwa. Składniki świata pierwszego ŁOWCY analizowano już po wielokroć i wszyscy dobrze pamiętamy, że mieszały się w tej zupie wpływy METROPOLIS Langa, amerykańskiego noiru, neonowych lat 1970-tych i rodzącego się wideoklipu (montaż sceny miłosnej między Dekardem a Rachael). Była biblia, był Dick, była punkowa Daryl Hannah z udami-obcęgami i był nieziemsko dziwny Rutger Hauer jako zbok, psychol i mesjasz w jednym. Cokolwiek by o tamtym filmie nie powiedzieć, wszystkie te elementy stopiły się w nową i powalającą zmysły wizję. (Swoją drogą, wizję w swej relatywnej Azjo-fobii dość problematyczną z dzisiejszej perspektywy: dlaczego właściwie zalew skośnookiego tłumu został tam skojarzony z upadkiem cywilizacji...?)
A Villeneuve...? Doceniam, że nowy BLADE RUNNER poszerza świat pierwszego filmu (choćby o takie detale, jak padający śnieg i pojawiająca się na neonach cyrylica); że nadbudowuje wątki i nie zadowala się wyłącznie nostalgią. Ale nie dam sobie wmówić, że tych 163 minut nie dało się trochę ściąć (zwłaszcza, kiedy dochodzimy do dość żenująco dickensowskiej sceny w sierocińcu -- co to ma być? OLIVER TWIST?). Ani też, że wszystkie zbliżenia twarzy Goslinga w miarę, jak tuła się po Los Angeles i okolicach patrząc w przestrzeń, były absolutnie niezbędne. Nie rozumiem też, dlaczego najważniejsze zadanie bohatera Goslinga, jakim w pierwszej połowie jest wytropienie pewnego szczególnego androida, zostaje tak niewiarygodnie rozwiązane w scenie, w której informuje on swoją szefową o wykonaniu misji -- a ona nie prosi nawet o dowód tego, że faktycznie się ona powiodła (wcześniej mówiła, że istnienie owego androida "może zniszczyć świat, jakim go znamy").
Skupiając się na kwestii prokreacji i płodności replikantów -- na pragnieniu, by ich egzystencja uzyskała wymiar stwórczy i biologiczny -- nowy BLADE RUNNER podąża ciekawym tropem, nawet jeśli pobrzmiewającym LUDZKIMI DZIECI. Najbardziej podobała mi się scena w opuszczonym barze w Las Vegas, z cyfrowymi powidokami ikon pop-kultury sprzed ery cyfrowej (Elvis, Marilyn, Liberace, Sinatra), rozpływającymi się w rozpikselowany majak śladem samego dojrzałego kapitalizmu.
Zakrawa na ironię, że ŁOWCA ANDROIDÓW Scotta powstał w momencie, kiedy w Hollywood pojawiły się pierwsze filmy nostalgicznie wskrzeszające kino lat 40-tych (a zwłaszcza noir) jako ćwiczenie w wizualnym stylu wypranym z głębi (ZŁODZIEJ Manna, ŻAR CIAŁA Kasdana, LISTONOSZ ZAWSZE DZWONI DWA RAZY Rafelsona). I oto jesteśmy my, starsi o trzy i pół dekady -- a przedmiotem nostalgii staje się kino wczesnych lat osiemdziesiątych. Nic dziwnego, operacją najtrudniejszą w jego wskrzeszaniu jest to samo, o czym wciąż bezskutecznie śni większość androidów: zaszczepienie wyrafinowanemu technicznie produktowi czegoś w rodzaju duszy.
Moja ocena: 5/10