30 maja 2010

Seks w wielkim mieście 2 (2009, M.P. King)


Ocena: *1/2

Nie tyle film, co iwent: Seks w wielkim mieście 2 (2009) jest odrobinę lepszy od „jedynki”, co i tak równa się ciężkiej obeldze (przynajmniej dla piszącego te słowa miłośnika serialu).

Bezwstydny manifest hermetycznego konsumpcjonizmu, z okazjonalnymi mrugnięciami w stronę biedy („Ostatnie dwa lata nie były najlepszym czasem na sprzedaż mieszkania, więc je zachowaliśmy”), nowy film Michaela Patricka Kinga zawodzi w centralnym miejscu: właśnie w ukazaniu kuszących dóbr materialnych jako źródła radości. Świat tego filmu jest tak przeładowany drożyzną, że poszczególne kosztowności wzajemnie się anulują: co za kontrast z, dajmy na to, Filadelfijską opowieścią (1940) Cukora, gdzie musieliśmy czekać bitą godzinę, aż srebrzysta suknia amerykańskiej arystokratki Katherine Hepburn zalśni w księżycowym świetle…!

Przywoływanie klasycznej hollywoodzkiej komedii romantycznej jest świętokradztwem, na które połasił się sam King: w jednej ze scen Carrie i Big oglądają scenę łapania stopa z Ich nocy (1934) Franka Capry (podobną strategia wspinania się po plecach klasyki stosuje uparcie inna współczesna wyrobniczka, Nancy Myers). „Nigdy tego nie oglądałam”, mówi Carrie – i nagle wszystko staje się jasne (przynajmniej jeśli weźmiemy bohaterkę za porte parole twórców tego filmu).

Klasyczna komedia romantyczna celebrowała dwie rzeczy: parę i dowcip. Seks w wielkim mieście 2 celebruję bardziej parę butów, niż parę ludzi. Luksus – tak częsty w tle klasycznych komedii – nigdy nie był ich racją bytu (nie był też racją bytu dla ich bohaterów). Tutaj jest na odwrót.

Co było do przewidzenia, gejowski ślub w rytm sławiącego tradycję „Sunrise, Sunset” ze Skrzypka na dachu (1971) przywitany został przez publiczność polskiego Cinema City sykami i jękiem obrzydzenia (zresztą trudno się dziwić, skoro geje są tu lalkami o skrzekliwych głosach, którym asekuracyjnie odmówione jest nawet prawo do ekranowego pocałunku).

Co ciekawsze, scena obliczona na syki i jęki właśnie – kryzys macierzyński Charlotte, obleganej przez zasmarkane bachory – został zrozumiany właściwie (komentarz dwa rzędy obok: „Ale przerąbane!”). Świat Seksu… nie jest światem dla dzieci nie tylko dlatego, że królują w nim erotyczne dwuznaczniki – dzieci doń nie pasują, bo reprezentują zobowiązanie niemożliwe do cofnięcia. Tymczasem fetyszem nowej etyki głoszonej przez Carrie jest właśnie anulowanie i negocjacja. „Wiem, kim jestem… dzisiaj” – tak brzmi finałowa deklaracja Carrie, której ostatnia książka nosi tytuł „I Do! Do I?”.

Wycieczka do Abu Zabi ujawnia nową twarz Carrie: oto prorokini konsumpcji. Pod koniec jej muzułmańskie siostrzyce zdejmują burki, a Carrie wzdycha, piszcząc jednocześnie (specjalność Sary Jessiki Parker): „Louis Vitton…!” – zupełnie jakby wymawiała imię długo oczekiwanego księcia, który właśnie zrzucił przebranie żebraka. Nowa międzynarodówka jest oparta nawet nie na poczuciu piękna i stylu, ale na wierności marce.

Mamy na ekranach dwa filmy – każdy z nich trwa po około 150 minut i obydwa traktują same siebie śmiertelnie poważnie. Prezentują zarazem dwie strony kulturowej barykady. W Proroku (2009) Audiarda rosnąca w siłę brać islamska morduje Korsykanina, który do tej pory rządził więzieniem. W Seksie w wielkim mieście 2 prorokini Carrie obwieszcza nadejście Ery Prady, wznoszącej się ponad podziałami etnicznymi (za odnalezienie paszportu przezornie dziękuje Allahowi). Ciekawe, kto będzie się śmiał ostatni.

PS. Film zawiera słabiutko zawoalowany atak na Anthony’ego Lane’a z „New Yorkera”: zemstę reżysera i scenarzysty za miażdżącą recenzję pierwszego filmu. Ponieważ uważam ją za jedną z najdowcipniejszych i najmądrzejszych recenzji, jakie w ogóle znam, załączam linka. Geniusz Lane’a widać już w wyborze tytułu recenzji: prostym, dobitnym nawiązaniu do horroru DePalmy: „Carrie”.

17 maja 2010

Polemika z Bartoszem Żurawieckim, Part Deux


Naprawdę nie prowadzę krucjaty anty-Żurawieckiej pod flagą Oleszczykową. Jest to krytyk, którego za wiele tekstów bardzo cenię. Ale tak się złożyło, że wkrótce po mojej ostatniej z nim polemice, znów złapałem się za głowę po lekturze jego nowego eseju, zamieszczonego na łamach „Dwutygodnika” (30/2010). Tekst nosi tytuł „Niedole cnoty Audrey Hepburn” i ma w zamierzeniu charakter demaskatorski. Żurawiecki czyta na nowo filmy z Hepburn i odkrywa w nich:

Opowieść pokrewną książkom… Markiza de Sade. Audrey jest (…) Justyną – niewinnym, nieświadomym zagrożeń dziewczęciem, które pada ofiarą najstraszniejszych perwersji i sadystycznych skłonności starszych panów. Perfidia Hollywoodu polega na tym, że ubiera owe przerażające historie (przeważnie wymyślane i realizowane właśnie przez starszych panów) w szatę lekkich, beztroskich komedii, których młodociane bohaterki same się pchają w objęcia podtatusiałych facetów. Fantazmat seksu z własną córką zmienia się więc na ekranie w bajkę o „wiecznej Lolicie” – tyleż dziewiczej, co niepohamowanej w swych gerontofilskich upodobaniach.

Nie wiem dokładnie, dlaczego dostaje się tu gerontofilii – wszak sam Żurawiecki napisał niedawno pean na cześć jej nowego manifestu, czyli Co nas kręci, co nas podnieca (2009) Allena. Czyżby Evan Rachel Wood (ur. 1987) „pchająca się w objęcia” Larry’ego Davida (ur. 1947), była bardziej akceptowalna tylko dlatego że Allen rzekomo „celnie strzela w oszołomów”…?

Dalej dowiadujemy się, że bohaterki Hepburn są „przeważnie karcone, ćwiczone, poddawane przemocy symbolicznej, czasami także fizycznej. Są traktowane przedmiotowo, jak uczennice w pruskiej szkole”. Jako dowód przytacza Żurawiecki Rzymskie wakacje (1953) Wylera, w których „księżniczkę Annę zmusza się do przestrzegania (…) dworskiej etykiety” (pomija fakt, że cały film ukazuje piękno buntu przeciw tej etykiecie), a także pamiętne lekcje wymowy z My Fair Lady (1964):

Scena, w której Eliza siedzi zamknięta w pokoju i ściśnięta jakimś żelaznym gorsetem niczym maszyną tortur powtarza do upadłego głoski, jako żywo przypomina sadystyczne fantazje z kart powieści Boskiego Markiza. Higgins odbiera Elizie jej własny głos, narzuca język i mowę obowiązujące w patriarchalnym społeczeństwie.

Pytań ciśnie się na usta kilka: (1) Czy Żurawiecki ma poczucie humoru?; (2) Czy Żurawiecki ogląda do końca filmy, o których pisze?; (3) Czy Żurawiecki wie o własnym zideologizowaniu?; (4) Czym jest zdaniem Żurawieckiego sztuka?

Moje cząstkowe odpowiedzi, na zasadzie „argumentu nie wprost”, są następujące:

(1)
Cytowana scena z My Fair Lady jest sceną komediową. Ofiarą dowcipu nie jest Eliza, ale profesor Higgins: tak bardzo ogarnięty swą naukową obsesją, że nie dostrzegający człowieczeństwa własnej uczennicy. Kiedy Eliza połyka jedną ze szklanych kulek mających skorygować jej wymowę, śmiech wycelowany jest nie w Elizę (z której udręką się identyfikujemy!), ale w szaleństwo metody Higginsa (którego wolelibyśmy nie spotkać na naszej drodze).

(2)
Film kończy się absolutną porażką Higginsa, który zostaje dotkliwie ukarany za uprzedmiotowienie Elizy. Fakt, że Eliza na końcu ląduje w jego ramionach, nie jest efektem gerontofilii, ale przebaczenia. Zarówno bohaterka, jak i widzowie, znają już ogrom egoizmu Higginsa – staje się on figurą żałosną. Tylko przebaczenie Elizy (a zatem jej moralna wyższość nad nim) gwarantuje (i tak utrzymany w tonie na pół gwizdka) happy end.

(3)
Klucz ideologiczny, ujawniający stosunki władzy odzwierciedlone bądź powielone w wybranym dziele filmowym, jest u Żurawieckiego kluczem jedynym i uniwersalnym. Zez interpretacyjny, każący ignorować kwestie piękna, dowcipu, humoru, rysunku psychologicznego, filozofii, kompozycji obrazu, konstrukcji dramaturgicznej – zastępujący je wszystkie „dyskursem”, „ideologią”, „subwersją”, „patriarchatem”, „konstruktem” – otóż taki zez zamyka odbiorcę na bogactwo artystycznego przekazu. Chyba najsmutniejsza jest w tekście Żurawieckiego zamierzona finalność: oto odkrywana jest przed nami „prawda”, dotąd przemilczana i pogrzebana pod zwałami dziejowego kłamstwa. Esej Żurawieckiego czyta się trochę jak jedynie słuszne interpretacje „sztuki burżuazyjnej” pisane według wytycznych Żdanowa. Są równie niewzruszone w swej pewności i równie rewizjonistyczne w tonie (a także – last but not east – równie zero-jedynkowe w swym światopoglądzie).

(4)
Sztuka jawi się u Żurawieckiego jako szarada; łamigłówka do rozszyfrowania. Kluczem do szyfru jest wiedza o wiecznej opresji i przemocy, jaką silni fundują słabym. Klucz posiada tylko interpretator: twórca brnął w błędy i wypaczenia, utrwalając niebezpieczne status quo. Interpretator odkrywa prawdę, ale jej skomplikowaną naturą nie jest już zainteresowany. Dzieło jest jak karta do gry, ułożona przez artystę awersem do blatu. Zadaniem krytyka jest ową kartę odwrócić i zaśmiać się gromko, ujawniając zarazem „manipulację”.

Gdzie w tym wszystkim miejsce dla Audrey Hepburn? Gdzie miejsce dla jej dowcipu, piękna, ogromnej wewnętrznej siły…? Gdzie miejsce na oczywisty fakt, że męskie postaci ją otaczające zawsze okazywały się od niej mniej inteligentne emocjonalnie…? Gdzie rozdziawiona gęba Williama Holdena, który patrzy na Sabrinę (1954) i jej nie poznaje – była dla niego dzieckiem i służącą, a tymczasem jest piękną i silną kobietą, potrafiącą odrzucić jego agresywne zaloty i wybrać mniej przystojnego Bogarta…?

Odpowiedź jest pewnie ta sama, co za czasów Żdanowa: miejsce tego wszystkiego jest na śmietniku historii. Pozostaje tylko czekać na kolejny tekst, z którego dowiemy się tym razem, że „uwikłany w dyskurs patriarchalnej męskości” Hollywood zawsze opowiada o pięknych młodych mężczyznach, lekceważąc zupełnie panów w średnim i starszym wieku. Oczywiście, przy pisaniu takiego eseju, nowym zestawem faktów „do przemilczenia” będzie treść Sabriny,  Zabawnej buzi (1957), Szarady (1963) i jeszcze kilku innych.

Trudna rada. W tramwaju ideologii fakty zawsze muszą ustąpić miejsca Tezie.

O miłości między innymi


Krakowski festiwal „O miłości między innymi”, poświęcony mniejszościom seksualnym na ekranie, znów za progiem! Program jak zawsze znakomity. Polecam! Szczegóły tutaj.

6 maja 2010

Zakochany Nowy Jork (2009, różni reżyserzy)

Ocena: **1/2

Sidney Lumet powiedział kiedyś, że Nowy Jork to jeden wielki plan filmowy: wyceluj obiektyw, a magia sama przeleje się na taśmę. Producenci Zakochanego Paryża (2006) wzięli te słowa na serio – ich najnowsza nowelowa składanka osadzona jest właśnie w Wielkim Jabłku. Zamiast jednak otworzyć się na magię najbardziej ekscytującej metropolii świata, Zakochany Nowy Jork (2009) ze sceny na scenę coraz bardziej się na nią zamyka.

(…)

Całość tekstu na łamach „Przekroju”. Zapraszam!

A tu przypomnienie, jak o Nowym Jorku opowiadać należy:

5 maja 2010

Bilans kwartalny (1974, Zanussi)


Ocena: **1/2

Nagość tematu jest w Bilansie kwartalnym (1974) lekko żenująca i każe postawić pytanie zadawane rzadko (jeśli w ogóle): czy Krzystof Zanussi dogadałby się z Douglasem Sirkiem…? Bilans… jest zaskakująco bliski tematycznie i stylistycznie – dajmy na to – Na co tylko zezwoli niebo (1955). Marta (Maja Komorowska) jest równie stłamszona w swej domowej przestrzeni, jak owdowiała bohaterka Jane Wyman – i ona także spotyka na swej drodze mężczyznę reprezentującego „życie”, obiecującego „odnowę”. U Sirka był to Rock Hudson – obsadzanie go w rolach krzepkich heteroseksualistów zdążyło się stać kinofilskim pośmiewiskiem. U Zanussiego jest to z kolei Marek Piwowski – co daje chyba jeszcze bardziej absurdalny castingowy efekt, zwłaszcza że Piwowski chwilami kpi ze swojej roli. Kiedy mówi, że ostatni miesiąc spędził „w rejsie”, frajda aktora jest widoczna. Cóż zresztą można zrobić z rolą tak jawnie uformowaną na kształt fantazmatu o „wolności”…? Jacek słucha jazzu, je makaron prosto z talerza, nie czyta książek i uprawia gimnastykę – wszystkie rzeczy, które przerażają samego Zanussiego (słynny stał się już wywiad, w którym stwierdził on, że „nie można lubić i Schuberta, i Depeche Mode” i że „hamburger nie może być smaczny”).

Zanussi jest w tym filmie bezwstydnie melodramatyczny; jego fantazja o romansie nieskrępowanym przelewa się w filmowane z ruchomej, wirującej kamery sekwencje wycieczek żaglówką, szaleństw na stoku narciarskim, ewolucji gimnastycznych. Zalane jest to wszystko gęstą i słodką jak syrop muzyką Kilara (Sirk byłby dumny). Kiedy Zanussi chce pokazać, że w Marcie budzi się świadomość własnej urody, każe Komorowskiej narcystycznie wcierać krem w skórę twarzy – kolejny dowód na absolutną dosłowność tego filmu, pragnącego stać się metaforą wiecznej walki biologicznego życia z kulturową moralnością.

Marta mówi w pewnym momencie, uzasadniając swą decyzję o porzuceniu męża i synka na rzecz Jacka: „Całe życie jakbym spłacała długi… I co…? Nagroda. Na tamtym świecie”. To właśnie jest centralny problem u Zanussiego. Moralna powinność kontra życie ciała i instynktu. Nawet Szelestowski z Barw ochronnych (1977) jest pruderyjny: zakazuje studentom nagiej kąpieli. Charakterystyczne, że kamera Zanussiego przygląda się cielesnemu spektaklowi tamtej kąpieli z oddali. I w Barwach… i w Bilansie… seks jest niemożliwy. I Nelly (Christine Paul), i Marta wycofują się w kluczowym momencie. Sen o zmysłowości pozostaje u Zanussiego snem grzesznym tak długo, póki dotyczy centralnego bohatera. Jest akceptowalny tylko na peryferiach opowiadania: u podglądanej wczesnym rankiem Nelly w Barwach…, kiedy jest z drugim cudzoziemcem; u nagich studentów w kąpieli; u młodej pary z Życia jako śmiertelnej choroby przenoszonej drogą płciową (2000).

Marta boryka się z tym samym dylematem, co bohaterka Godzin (2003), grana przez Julianne Moore. „Wybrać życie”, czy nie…? U Daldry’ego wybór „życia” u jednej postaci owocował skazaniem na śmierć postaci innej (syn Moore, Ed Harris). Zanussi prowadzi swych bohaterów na próg „życia” – mniejsza o to, jak kiczowato upostaciowionego w Bilansie… – i każe im zawrócić. Podobnie robił Rohmer w swoich Opowieściach moralnych. Różnica jest taka, że Zanussi nie potrafi wyzbyć się źródłowej rozpaczy – u Rohmera bohaterów zbawia dowcip i ironia, które dla Zanussiego są niedosiężne. Jest poważnym reżyserem wielkiego dylematu – i ujawniana przezeń ostatnimi czasy na spotkaniach z widzami pycha dowodzi, że nigdy nie przeszło mu przez głowę, że być może jest to dylemat pozorny.

A teraz, dla cierpliwych, porównanie dwóch fantazji o „powrocie na stronę życia” – jednej Zanussiego, drugiej Sirka. Najpierw klip z Bilansu…; proszę zacząć od pozycji 7:07:



I klip z Na co tylko zezwoli niebo (1955):