27 maja 2019

Wanda (1970, Loden)


W nowym Reaction Shocie na Filmwebie piszę o legendarnym debiucie Barbary Loden, czyli o filmie Wanda z 1970 roku. Zapraszam do lektury

Aladyn (2019, Ritchie)


Jedyną korzyścią z wejścia na ekrany nowego ALADYNA -- nominalnie podpisanego przez Guya Ritchiego, ale przypominającego raczej dzieło ziewającego pod nosem algorytmu, który na naszych oczach przekształca wspaniałe animacje Disneya w banalne wizualnie i opowiedziane gorzej od oryginałów blockbustery live-action -- jest to, że przypomniałem sobie na Blu-rayu oryginał Johna Muskera i Rona Clementsa, na którym trzy dekady temu uczyłem się angielskiego (co oznacza czasownik "to genuflect"... odpowie Wam piosenka "Prince Ali"!)
Nowa wersja jest nudna, przyciężka (128 minut zamiast 87), zredagowana pod kątem politycznej poprawności tak w słowach piosenek (W "Arabian Nights" zamiast "It's barbaric, but hey, it's home!", słyszymy: "It's chaotic, but hey, it's home!"), jak i w ogólnym zarysie fabuły, w którym Dżasmina staje się disneyowskim odpowiednikiem Alexandrii Ocasio-Cortez, Dżafar jest (cokolwiek przystojniejszym od oryginału) Trumpem, a wzorowana na "Let It Go" (skorojona bezwstydnie pod Oscara) piosenka "Speechless" jest manifestem kobiety nie godzącej się na patriarchat (co samo w sobie byłoby super, gdyby nie fakt, że Dżasmina wciąż pozostaje w drugim planie -- cała historia nie została przepracowana pod jej kątem, więc emancypacyjny song jest raczej kurtuazyjnym kwiatkiem do kożucha przypiętym przez, you guessed it, dwóch scenarzystów facetów).
Mena Massoud jako Aladyn jest poprawny; sceny taneczne to standard High School Musicalowy; bez żadnego wyrazu. Ale kogo najbardziej żal...? Oczywiście najbardziej żal Dżina.
Dżin z 1992 roku -- nazwany przez historyka animacji Andrew Osmonda "błękitnym esem-floresem tożamościowej kakofonii" -- został co prawda narysowany przez Erika Goldberga, ale o jego osobowości przesądził na zawsze geniusz aktorski użyczającego mu tak głosu, jak i maniakalnej zmiennokształtności, Robina Williamsa. Wskazując na obecne u Dżina jidyszyzmy (jego pierwsze wypowiedziane po wydostaniu się z lampy słowo to "Oy!"), Goldberg podsumował film jako "opowieść o przyjaźni między Arabem i Żydem", co wskazywało na tylko jedną z tysiąca możliwych interpretacji postaci, która zdawała się wcielać cały chaos i radość gęsto zaludnionej fikcji świata Zachodu.
Jest przecież tak, że na przestrzeni "Aladyna" sprzed lat dwudziestu siedmiu Dżin dokonuje błyskawicznych, sekundowych transformacji w postaci amerykańskiej popkultury, które czasem trwają tak krótko, że wręcz flirtują z podprogowością. Jest więc Dżin: Arnoldem Schwarzeneggerem, Jackiem Nicholsonem i Robertem De Niro; Edem Sullivannem, Groucho Marxem i Arsenio Hallem; wreszcie ociekającym od zielonkawego śluzu Peterem Lorre'em i wielkookim Rodneyem Dangerfieldem. Żadna animacja na świecie przed "Aladynem" nie była tak radośnie, histerycznie niemal intertekstualna -- i żadna nie wpłynęła pod tym względem na późniejszą winkozę "Shreka" i jego potomstwa (winkoza to mój termin: uzależnienie od puszczania oka do widza; wink-wink), jak właśnie ta.
Najważniejszy był jednak Williams i nadążająca za jego rtęciową hiperinteligencją kreska Goldberga. W nowej wersji mamy napakowanego CGI-mięśniami Willa Smitha, który bawi się dobrze i promieniuje dokładnie takim kumpelskim samozadowoleniem, którego od niego oczekujemy -- ale trudno mówić w przypadku tej roli o błysku geniuszu, jaki rozświetlał wersję Williamsa. Smith jest najjaśniejszym punktem nowego ALADYNA, ale to i tak nie wystarcza. A już numer muzyczny "Friend Like Me", będący w oryginale fajerwerkiem uwolnionej spod wszelkich ograniczeń popkulturowej skojarzeniowości, w wersji nowej jest po prostu karuzelą obrazów, stanowiących blade echo ekscesu A.D. 1992.
(Osobnym osiągnięciem starego filmu była pomysłowa koncepcja Latającego Dywanu, który staje się pełnowymiarową, obdarzoną osobowością postacią -- z gracją wyginającą się w locie, ale i przybijającą Dżinowi piątkę frędzlem. Bogato zdobiony Dywan był animowany komputerowo, ale frędzle były rysowane. W wersji nowej oczywiście mamy już tylko CGI, a o Dywanie jako o pełnoprawnej postaci szybko zapominamy.)
Last but not least: warto pamiętać, że pierwotnie -- kiedy Musker i Clements po raz pierwszy pitchowali pomysł animacji mającej zdyskontować sukces "Małej Syrenki" -- filmowy Aladyn mial być małym chłopcem, którego misją było zadowolenie jego wymagającej matki (był już nawet napisany hit, "Proud of Your Boy"), ale na fali seksualizacji baśni młodzieżowej zapoczątkowanej przez "Błękitną lagunę" (1980) i docierającą do animacji właśnie za sprawą rudowłosej, seksownej Ariel w "Małej syrence" (1989) -- także i Aladyn stał się młodym mężczyzną z wyraźnie rysującym się sześciopakiem i rodzącym płciowym pociągiem do Dżasminy. Matka zniknęła z filmu całkowicie. (Andrew Osmond wskazuje w swojej książce "100 Animated Films", że tego młodszego Aladyna można zobaczyć w ujęciu, w którym śpiewający "Friend Like Me" Dżin przyciska Aladyna wielkim niebieskim kciukiem; poszukajcie i zastopujcie płytę! Ten sam Osmond wskazuje też na nagłe pojawienie się wyrazistej kości policzkowej u Aladyna po pierwszym pocałunku z Dżasminą -- widomy znak męskiego seksapilu zrodzonego dosłownie na naszych oczach.)
Obecnie żyjemy więc w świecie spłodzonym niejako przez tamtą Ariel i tamtego Aladyna -- ale świat ten okazuje się zaskakująco bezpłciowy. W wersji nowej Massoud jest oczywiście pomyślany jako nastoletni idol, a cały film wypełniony jest "motywacyjnymi" dialogami o wierze w siebie, których nawet dawny Disney nie upychałby do filmu w tak obciążającym nadmiarze. Aladyn i Dżasmina są zarazem dorośli i infantylni; flirtuijący i aseksualni; śmieszkujący i nudni; nawet przejażdżka Dywanem nie sprawia, by z ich oczu posypały się iskry.
Nowy ALADYN jest tak uładzony, że aż strach, co będzie z KRÓLEM LWEM. Mam wielką nadzieję, że Timon i Pumba nie zaczęli regularnie się kąpać.
Moja ocena: 4/10