11 grudnia 2013

10 linków do moich ostatnich tekstów



Poniżej znajdziecie dziesięć linków do moich najnowszych tekstów. Zapraszam do lektury! (Teksty 1-5 są napisane po angielsku; teksty 6-10 plus bonusowy po polsku.)

(1) Moje odpowiedzi na Movie Love Questionnaire; rodzaj "kwestionariusza Prousta" dla kinomanów

(2) Tekst o tłumaczeniu filmów mojej Mamie

(3) Spojrzenie wstecz na Ich noce (1934) Franka Capry

(4) Tekst o krótkometrażowych dokumentach Krzysztofa Kieślowskiego, napisany z okazji nowojorskiego przeglądu "Different Ages, Different Voices: Polish Women in Film", który współorganizowałem

(5) Mój głos w ankiecie dotyczącej wspomnień związanych z wypożyczalniami wideo

(6) Moja recenzja z Wielkiego Liberace 

(7) Moja recenzja z Wenus w futrze

(8) Esej o Django Quentina Tarantino

(9)  Esej o Szóstym stopniu oddalenia Freda Schepisiego 

(10) Wywiad z Omarem Sangare

No i oczywiście zapraszam do lektury najnowszego posta obecnego exclusively na blogu, czyli recenzji z Płynących wieżowców Tomasza Wasilewskiego

8 grudnia 2013

Movie się, odc. 13


Z wielką przyjemnością wziąłem udział w 13-tym odcinku FilmWebowego cyklu "Movie się". Razem z Łukazem Muszyńskim i Jakubem Popieleckim rozmawiamy między innymi o Wielkim Liberace. Zapraszam do oglądania tutaj.

3 grudnia 2013

David & Sandy (1987, Zięba/Stanisławski)


Mój najnowszy felieton z cyklu "Reaction Shot" poświęciłem kultowej animacji mojego dzieciństwa, filmowi David & Sandy. Zapraszam do lektury.

2 grudnia 2013

Płynące wieżowce (2013, Wasilewski)





*SPOILERY*

Tomasz Wasilewski jest jednym z nielicznych polskich reżyserów obdarzonych wyrazistym zmysłem wizualnym, przemieniającym się chwilami w najprawdziwszy liryzm. Jest to twórca myślący obrazami i potrafiący kreować atmosferę dzięki świetnemu wyczuciu przestrzeni – zwłaszcza wielkomiejskiej. Jego najnowszy film, Płynące wieżowce, stanowi tour de force stylu zaprezentowanego we wcześniejszym W sypialni: długie travellingi zza pleców bohatera (sugerujące Dardenne’ów i Van Santa), pomysłowe budowanie kadrów wokół osamotnionych postaci, plus dbałość o montażowe kontrasty budujące napięcie ze sceny na scenę. Technika jest. Gdybyż tylko Wasilewski nie pisał sobie sam scenariuszy…

Ale po kolei: Kuba (Mateusz Banasiuk) jest pływakiem z ambicjami. Mieszka z dziewczyną imieniem Sylwia (Marta Nieradkiewicz) i z matką imieniem Ewa (Katarzyna Herman), która traktuje go trochę jak kochanka bądź młodszego brata. (Dlaczego Sylwia tak łatwo godzi się na ten niewygodny i niejednoznaczny układ, nie zostaje przekonująco wyjaśnione, ale mniejsza.) W życiu Kuby, znaczonym kolejnymi treningami i okazjonalnym seksem oralnym z przypadkowymi facetami z pływalni, nagle pojawia się zjawiskowo piękny Michał (Bartosz Gelner). Nie wiemy o nim wiele – do końca pozostanie bardziej konstruktem niż postacią – ale wprowadza skuteczny zamęt w świat Kuby. Namiętność między mężczyznami doprowadza do erotycznej eksplozji, owocującej wieloma ranami: tak wewnętrznymi (Sylwia, Ewa), jak i faktycznymi (pobity przez homofobów Michał). W świecie tego filmu, rozpiętego między nocną pustką miasta a ciasnotą mieszkania matki Kuby, nawet chwilowa namiętność posiada wielką cenę – jest trochę tak, jakby nad homoseksualnymi kochankami od początku wisiała klątwa, której źródła (jako że film ani razu nie odnosi się do moralności katolickiej ani żadnej innej) są trudne do ustalenia.


Film Wasilewskiego jest klasyczną gejowską fantazją o uwiedzeniu heteroseksualisty, tyle że opowiedzianą niejako od drugiego końca: głównym bohaterem jest nie Michał, którego orientacja jest wiadoma od samego początku (jako jedyna bodaj cecha osobowa), tylko właśnie Kuba: umięśniony byczek z piękną twarzą, predylekcją do paradowania topless i pasją do „męskich” sportów. Ot, chodząca antyteza zniewieścienia, paradoksalnie (?) rzucająca się w wir homoerotycznego pożądania.

Trzy czwarte gejowskiej pornografii opiera się na założeniu, że stereotypowo męscy, ociekający testosteronem faceci (strażacy, policjanci, wojskowi) w istocie spragnieni są innych męskich ciał, którym oddają hołd poprzez sprawianie im rozkoszy. W Płynących wieżowcach jest w zasadzie identycznie, tyle że całość zostaje podana jako arthousowa medytacja o nieprzewidywalności pożądania. Pytanie o to, dlaczego film nie pokazuje czegoś jeszcze bardziej nieprzewidywalnego, niż seks dwóch pięknych aktorów – jak na przykład namiętności brzuchatego taksówkarza i średnio atrakcyjnego chłopaka z kasy w supermarkecie – oczywiście jest nie na miejscu, jako że u Wasilewskiego ma być przede wszystkim ładnie (chyba że akurat ma ochotę na quasi-Seidlowski dowcip, jak w scenie podwodnego areobiku, gdzie pojawiają się jedyne w filmie nieatrakcyjne ciała, oczywiście kobiece).

Jest szalenie charakterystyczne, że Wasilewski sięga właśnie po toposy homo-pornografii, takie jak szatnie, toalety, pływalnie, stawy w świetle księżyca, czy wreszcie miejsca publiczne, w których dochodzi do zbliżeń między Kubą a Michałem. Cały film, chwalony przez wielu za odwagę ukazywania gejowskiej tematyki na polskim gruncie, w istocie ani razu nie przyznaje swym męskim bohaterom prawa do prawdziwie intymnej, prywatnej sceny miłosnej: najpierw dostajemy dziki anal przy osiedlowym ogrodzeniu, a potem łapczywe pocałunki przy klatce schodowej. Nawet momenty delikatniejsze osadzone są albo w samochodzie, albo w publicznym basenie – co z jednej strony może stanowić sygnał, że namiętność bohaterów nie może sobie znaleźć miejsca w otaczającej ich rzeczywistości, ale z drugiej zdejmuje z barków Wasilewskiego problem przedstawienia intymności między mężczyznami. Zamiast radosnego odkrywania swoich ciał, Michał i Kuba zostają skazani przez twórcę na getto zdyszanej erotyki rodem z popularnych wyobrażeń o gejowskim seksie. Film nawet nie zbliża się do pułapu wyznaczanego obecnie przez tak świetne melodramaty gejowskie, jak Zupełnie inny weekend, Zostań ze mną czy nawet Wielki Liberace, które na rozmaite sposoby portretują namiętność swych bohaterów jako prawdziwe, ludzkie i naturalne źródło fizycznej bliskości i spełnienia. W dziedzinie ekranowego seksu Płynące wieżowce naprawdę nie mają do zaoferowania nic ponad skandalizującą aurę obecną już w osławionym plakacie, na którym dwie zdyszane męskie twarze zdają się przeżywać spazmy w totalnej separacji; każda zamknięta we własnej bańce rozkoszy.

Zgodnie z tym, co zasugerowałem na początku, Wasilewskiemu należą się pochwały za zmysł wizualny, a także za pracę z aktorami (Banasiuk i Nieradkiewicz są świetni). Szkoda tylko, że jego wyobraźnia ciągnie go w tak stereotypowe miejsca filmowej topografii, jak finałowa rozmowa Herman i Nieradkiewicz, sfilmowana zza szyby z wyciszonym dialogiem. Ta niemądra klisza „niedopowiedzenia” (jeden z najstarszych trików we wciąż czekającym na spisanie „Arthousie dla opornych”)  może i byłaby do obrony, gdyby nie fakt że postać Herman jest tak całkowicie nieprzemyślana; zawieszona gdzieś między parodią Kory Jackowskiej z kolczykami w uchu, a ikoną matki-Polki-homofobki, policzkującej syna i straszącej go ciążą narzeczonej jakby ta ostatnia była strzygą z umoralniającej baśni. Przez cały film Herman uczy się japońskich słówek, krzykliwie wypisywanych (à la Rosłaniec) także na ścianach mieszkania Ewy w celu wprowadzenia nieśmiertelnego tematu „niemożności komunikacji”. Niestety, wątki Ewy i Sylwii trącą niewybaczalną mizoginią – Sylwia nie ma nawet cienia empatii dla Kuby, a Ewa ubolewa że „to wszystko jej wina”, czemu niewątpliwie przyklasną zwolennicy teorii lokujących męski homoseksualizm w nazbyt silnej relacji syna z matką. Ten ostatni pomysł (mocno promowany przez Otta Weiningera w pracy „Płeć i charakter” z roku 1903) miał duże wzięcie na świecie jeszcze 30-40 lat temu; Wasilewski ma szansę doprowadzić do jego nadwiślańskiego renesansu.

Film zaczyna się ujęciem zamkniętych drzwi toalety, za którymi – wówczas jeszcze tylko w domyśle – odbywa się męsko-męskie fellatio. Ostatnie ujęcie z kolei to łazienka otwarta i odarta z tajemnicy: oto Kuba i Sylwia w kąpieli, równie niezainteresowani swymi ciałami jak rodzeństwo albo para obojnaków. Dzięki takiej klamrze kompozycyjnej Wasilewski sugeruje proces wyważenia drzwi, ale w istocie wznosi coraz to nowe mury, głosząc wszem i wobec, że wcale nie nakręcił filmu gejowskiego – ani nawet filmu o gejach – ale raczej „opowieść o emocjach”.

Nie ma się czemu dziwić. Podobnie jak większość polskich reżyserów, posiłkujących się uproszczonym konceptem „bajki o ludziach” zaczerpniętej z popłuczyn po Kieślowskim, tak i Wasilewski broni się jak może przed słowem „polityka”. Problem w tym jednak, że tym razem ten unik jest nie do przyjęcia. Każdy film jest „o emocjach”, ale homoerotyczne uniesienia naprawdę przeżywane są inaczej w Polsce, a inaczej w nowojorskim East Village, bo – wbrew zapewnieniom twórców – kontekst społeczny jest jednak istotny przy opowiadaniu o zjawiskach należących w wielu kulturach do sfery tabu.

Bo skoro Płynące wieżowce są tylko „o emocjach”, to czy finałowa kaźń Michała, który ginie z rąk homofobicznych oprychów (choć film nie kłopocze się nawet dopowiedzeniem tej informacji), nie traci zupełnie na znaczeniu? Czy mamy przyjąć, że do tej pory film był o emocjach zakochanych w sobie mężczyzn, a w tej jednej scenie jest o emocjach grupy zbirów wyładowujących złość na znienawidzonym pedale? Czy Wasilewski naprawdę nie widzi, że także i jego film przyczyni się do stanu rozmowy o homoseksualnych Polakach i Polkach, wielu spośród których usłyszy w słuchawce głos własnych matek: „Synu/Córko, ja Ciebie tak samo skrzywdziłam”...? 

Polskich gejów, paradoksalnie, można zobaczyć nie tyle na samym ekranie, co na pokazach Płynących wieżowców. Przychodzą parami bądź samotnie, często z zawstydzeniem prosząc o bilet, tudzież przyprowadzając „brodę” w postaci przyjaciółki bądź przyjaciela, którzy są na tyle cool, by pójść z nimi na queerowy romans. Płynące wieżowce nie miały szansy na wielkość (nie z tym scenariuszem i nie z tymi dialogami), ale mogły się stać ważnym obiektem identyfikacji dla polskiej społeczności LGBT. Nie staną się nim z prostego powodu: sam twórca wypiera się tej widowni, twierdząc że kręci „uniwersalne kino o emocjach”. Chyba tylko w Polsce możliwa jest premiera gejowskiego melodramatu z elementami przyjemnego w oglądaniu, mięciutkiego (ale jednak) soft porno, po której na scenę wychodzi reżyser twierdzący że z kinem gejowskim jego najnowsze dzieło nie ma absolutnie nic wspólnego. Nie przymierzając, to trochę tak jakby Spike Lee wyświetlił Rób, co należy i następnie stwierdził, że jego film nie ma nic wspólnego z sytuacją Afroamerykanów, a jedynie opowiada o tym, jakie gwałtowne „emocje” może wywołać upalny, długi dzień przy pewnej brooklyńskiej ulicy.