31 stycznia 2011

Przeprowadzka

Ze względu na kłopoty techniczne z kontem Blogerowym, zdecydowałem się przenieść "Ostatni fotel po prawej stronie" na stałe pod nowy adres:


http://michaloleszczyk.tygodnik.onet.pl/


Adres Blogerowy pozostanie aktywny jako archiwum tekstów sprzed lutego 2011


Pozdrawiam!
Michał Oleszczyk

18 stycznia 2011

Rozmowa o filmach roku



Zapraszam do lektury rozmowy Piotra Dobrego i mojej o filmach roku na portalu... filmroku.pl .

Niestety, link otwiera się tylko w niektórych przeglądarkach, co jest wynikiem błędu technicznego, ale niezależnego ode mnie.

Rozmowa znajduje się tutaj; trzymam kciuki, by udało się ją Państwu otworzyć!

13 stycznia 2011

I Love You, Phillip Morris (2009; Ficarra, Requa)


Ocena: **1/2

Nadgoniłem na DVD zeszłoroczną zaległość, czyli I Love You, Phillip Morris (2009) Glenna Ficarry i Johna Requa’y. Co prawda polski dystrybutor dołożył wielu starań, by zakamuflować homoseksualizm głównych bohaterów (streszczenie na okładce jest małym arcydziełem ekwilibrystyki), ale i tak film był w polskich kinach na kilka miesięcy przed premierą amerykańską, co jest swoistym ewenementem.

Film jest komedią o nałogowym kłamcy Stevenie (Jim Carrey), który zakochuje się bez pamięci w ryżym wrażliwcu, tytułowym Phillipie Morrisie (Ewan McGregor). Fakt, że para poznaje się w więzieniu, pozbawionym mocą filmowego cudu jakiejkolwiek seksualnej przemocy między więźniami, od razu uwalnia całość od wymogów realizmu. (Mimo zakorzenienia filmu w prawdziwych wydarzeniach.) Skąpany w cukierkowych kolorach Phillip Morris… wygląda dokładnie tak, jakby za kamerą stał sam Steven: jego matactwa i wykoślawienia są malowane grubymi, zamaszystymi pociągnięciami. Więzienie jest schludne i przytulne, bo to właśnie tam Steven utonął w oczach Phillipa – a że nie ma dlań nic piękniejszego, budowane wokół kadry muszą im dorównać.

Obsadzenie Carreya w roli głównej było natchnioną decyzją, która wszakże ma swoją cenę. Z jednej strony Carrey bezwstydnie „pedałuje” – cieszy się gejowskimi manieryzmami i stereotypami, ogrywając je do nieprzytomności (myślę, że osoba uprzedzona wobec homoseksualistów wytrzyma na filmie góra dziesięć minut). Jest w jego aktorskiej szarży zaraźliwa radość wybitnego parodysty, która wszakże ujmuje trochę wiarygodności jego uczuciu do Phillipa. Mankament ten staje się tym dotkliwszy, jeśli zestawić go z prościutką, ale niesłychanie ujmującą kreacją McGregora – jego oczy rozświetlają się, ilekroć w pobliżu jest Steven, ale nie staje się to pretekstem do żadnych wygłupów. Carrey „gra geja” – znać w nim oczekiwanie na aplauz za „odwagę”. McGregor gra postać: delikatnego, niewinnego i zakochanego po uszy mężczyznę, który pechowo wybrał sobie na męża krętacza.

Film jest grubo ciosaną farsą, w której nawet umieranie na AIDS staje się pod koniec gagiem. Chwilami ogląda się Phillipa… trochę jak Arizonę Juniora (1987) braci Coen: bezczelne gawędziarstwo i celowa przesada są głównym motorem filmu. Jeśli czegoś zabrakło, to wyraźniejszego wyeksponowania głównego (acz podskórnego) tematu: całkowitej nieumiejętności Stevena do mówienia prawdy i budowania więzi z ludźmi i rzeczami. Rozczarowanie Stevenem, jakie Phillip raz po raz okazuje, zbyt łatwo zostaje przez twórców zamiecione pod dywan. Gdyby nie ten retusz, byłby to znakomity film o najbardziej zwariowanej wierności w dziejach: oddaniu, jakie szubrawiec żywi do anioła i vice versa.

7 stycznia 2011

Polskie kino 2010


Na zaproszenie Restartu kilkunastu krytyków skomentowało polskie kino A.D. 2010. Wśród licznych kolegów znalazł się i mój głos; zapraszam do lektury!

Zgon na pogrzebie (2007, Oz)


Farsa dzieli z melodramatem dwie cechy: bardzo łatwo nią wzgardzić i bardzo trudno się jej oprzeć. Materiał jest zawsze ten sam (seks, pieniądze, animozje), tak jak i jego obróbka (spiętrzyć, zamieszać, zdetonować) – a jednak raz po raz wybuchamy śmiechem. Farsa jest bezwstydna w swej familiarności, ale jest także nieunikniona: uwalnia napięcie powstałe w codziennym obcowaniu z innymi gatunkami, które zazwyczaj starannie chowają własne szwy i ściegi. Farsa obnosi je na wierzchu, nie każe w siebie wierzyć – i w tym jej siła.

Zgon na pogrzebie (2007) to farsa w formie najczystszej, co stanowi i komplement, i zarzut. W pierwszej scenie pracownik domu pogrzebowego prosi o identyfikację zwłok. Kiedy ta wypada negatywnie, słyszymy krótkie: „Cholera, przywieźliśmy nie tego…!”. I cały film wygrany jest na tym właśnie rejestrze: czarny humor w stylu angielskim, przeplatany wyspiarską flegmą w sprawach łóżkowo-rodzinnych. Flegmą, rzecz jasna, pozorną.

Film ten wyreżyserował Frank Oz, jak zawsze poprawny w inscenizacji, ale i jak zawsze nadzwyczajny w pracy z aktorami (sam zresztą gra częściej niż reżyseruje: głos Świnki Piggy z Muppetów należy właśnie do niego). Jest tu wiele świetnych kreacji, z których co najmniej dwie – Andy’ego Nymana i Alana Tudyka – są małymi arcydziełami aktorstwa komediowego. Zwłaszcza Nyman (niezapomniany nudziarz z dostępnej na DVD wybitnej Redukcji [2007]) ślizga się od wytrzeszczu do senności, od hipochondrii do przerażenia – i z powrotem – z lekkością godną najlepszych; zwłaszcza Aleka Guinnessa.

Nasza reakcja na ten film będzie miała dużo wspólnego z naszym stosunkiem do cechy charakteru zwanej jowialnością. Jeśli tę ostatnią można zdefiniować jako dostatek śmiechu przy niedostatku świeżości – to to samo odnosi się do Zgonu na pogrzebie. Klocki te same, wzór ten sam. Ale frajda – całe szczęście - też.

PS. Jest już remake (sic!) tego filmu, tym razem pod batutą Neila LaBute’a. Nie zdążyłem go jeszcze obejrzeć – czy ktoś z Was go widział?

1 stycznia 2011

Klatka po klatce: "The Social Network" (2010, Fincher)


Film Finchera mógłby swobodnie pożyczyć tytuł od innego zeszłorocznego hitu, czyli od Incepcji (2010) Nolana. Obydwa filmy celebrują (Nolan wręcz fetyszyzuje) ludzką pomysłowość jako taką. Incepcja Zuckerberga – ów moment, w którym rodzi się w nim pomysł na Facebooka – dzięki wysiłkom Finchera stała się dla nas centralnym wydarzeniem ekranowym ostatnich lat. Dekada zaczęła się od (jakże „filmowego”!) zawalenia się dwóch wież symbolizujących światowy biznes. Skończyła się (jakże „niefilmowym” i „przegadanym”!) portretem człowieka, który swe biznesowe imperium buduje nie wzwyż (stalą, szkłem i złotem), tylko w głąb: zaszczepiając je w naszym własnym odruchu „sprawdzenia poczty” i „bycia w kontakcie”.

(…)

Całość tekstu dostępna jest na portalu Stopklatka.pl; zapraszam!