20 czerwca 2010

Lata osiemdziesiąte w kinie amerykańskim


Poniższy tekst jest fragmentem dłuższego eseju o amerykańskim kinie lat osiemdziesiątych. Całość można znaleźć na łamach „Przekroju” (23/2010, ss. 46-49).


(…)

Lista tegorocznych premier kinowych wygląda jak program jubileuszu na cześć lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Nowe wersje Starcia tytanów (1981), TRONa (1982), Conana barbarzyńcy (1982), Koszmaru z ulicy Wiązów (1984), Karate Kida (1984), Czerwonego świtu (1984) – nawet telewizyjnej Drużyny A (1983-87)! – sąsiadują z sequelem Wall Street (1987) i komedią Jutro będzie futro, w której grupa kumpli podróżuje w czasie aż do roku 1986. Nawet Seks w wielkim mieście 2 zmieścił w swych piekielnych 146 minutach scenę cofającą Carrie i koleżanki o ćwierć wieku wstecz. Jeśli doliczyć do tego zeszłoroczny powrót muzycznej Sławy (1980) i  zbliżającą się kontynuację Pogromców duchów (1984-89), tendencja zarysuje się jeszcze wyraźniej. Jednocześnie zaczynają odchodzić ikony tamtych lat – nie ma już z nami Farah Fawcett, Michaela Jacksona i Patricka Swayze.

(…)

Gdyby rozrysować mapę amerykańskiego kina lat osiemdziesiątych – z zapadającymi w pamięć postaciami w funkcji róży wiatrów – to cztery strony ówczesnego świata zbiorowej fantazji miałyby następujących patronów: John Rambo (wojownik), Gordon Gekko (biznesmen), Ferris Bueller (luzak) i mały chłopiec imieniem Eliot (marzyciel).

John Rambo, vel Sylvester Stallone, walczył nie tylko z Sowietami i Vietcongiem, ale – co ważniejsze – z amerykańską lewicą, kwestionującą zasadność wysiłku militarnego w Azji Południowowschodniej. Gordon Gekko – powracający dziś w całej swej śliskości giełdowy hegemon z Wall Street Olivera Stone’a – nauczał w pamiętnym dialogu, że „chciwość jest cnotą”. Mało znany u nas bohater Wolnego dnia Ferrisa Buellera (1986) Johna Hughesa urywał się ze szkoły, bo „w życiu trzeba się czasem zatrzymać i porozglądać – inaczej przejdzie nam koło nosa”. Wreszcie mały Eliot z E.T. (1982) Stevena Spielberga porozumiewał się ze swym pobratymcem z innego świata.

Z dzisiejszej perspektywy to właśnie E.T. wydaje się najbardziej doniosłym kulturowo filmem dekady. O tym, że jest filmem najbardziej wpływowym, nie trzeba nikogo przekonywać (tu za miernik niech posłuży – nomen omen – atak klonów pamiętnego kosmity, jaki dokonał się w kinie po roku 1982). Mały Eliot jest centralną postacią popularnej wyobraźni uformowanej w latach osiemdziesiątych: ciekawym świata, odważnym i bezkompromisowym indywidualistą. Jest także nową, świecką figurą pomazańca Bożego i – last but not least – dzieckiem.

Raz po raz wskazuje się na Hollywood lat 80. jako na kolebkę ostatecznej infantylizacji kultury popularnej, adresowanej do opchanego popcornem nastolatka z neonowego megapleksu. Jest to jednak niewłaściwe postawienie sprawy, świadczące o niezrozumieniu tzw. kina nowej przygody, którego E.T. jest najdoskonalszym artystycznie wcieleniem. Kino to nie  było ani „emocjonalną pornografią” (jak chce badacz kultury Samuel Nowak), ani regresją w infantylizm. Było to kino obietnicy, celebrujące wiarę w nieskończoną ilość możliwości. Mały Eliot zawzięcie pedałuje na swym BMX-ie (jak nazwalibyśmy ten rower na moim śląskim podwórku A.D. 1989), tak że w końcu odrywa się on od ziemi – podobnie zresztą jak deskorolka Marty’ego McFly’a w sequelu Powrotu do przyszłości (1985).

Obraz roweru przecinającego wielką tarczę księżyca w pełni jest emblematyczną ikoną lat osiemdziesiątych (ciekawe, że Wall Street zaczyna się od wyśpiewanego przez Sinatrę marzenia: „Fly Me to the Moon”). Spielberg nieprzypadkowo wybrał ów kadr na logo własnej firmy Amblin Entertainment. Jest w tym obrazie wszystko, co charakteryzuje ówczesny kinowy spektakl: nowoczesne efekty specjalne (ani śladu sznurków, tylko czary nazwanego znacząco Industrial Light & Magic), dzieciństwo, spotkanie z Innym i uskrzydlenie, jakie mogą dać tylko przyjaźń i miłość. Paluszek Eliota i długi palec E.T. – kolegi z podwórka o kilka planet dalej – stykają się w finale na znak porozumienia dwóch światów.

Zimnowojenny kontekst tego gestu został wydobyty w pełni przez serial „Murphy Brown” dopiero w siedem lat później. W odcinku wyemitowanym 13 marca 1989 roku tytułowa bohaterka – dziennikarka telewizyjna z Waszyngtonu – ogląda E.T. na kasecie wideo w towarzystwie swej odpowiedniczki z Moskwy. Film Spielberga pozwala Murphy i Władii zakopać topór (zimno)wojenny: w ostatniej scenie podają sobie palce wskazujące, a na ścieżce dźwiękowej rozbrzmiewa pamiętny motyw muzyczny autorstwa Johna Williamsa.

(…)


2 komentarze:

  1. Zastanawiając się ostatnio nad boomem na remake filmów z lat 80 w naszych kinach doszłam do wniosku, że chyba chodzi o to, że do stanowisk producenckich dochrapali się w końcu ludzie wychowani na tych filmach i teraz bierze ich nostalgia;) Ale tak serio - nie wiem do jakiego stopnia moja opinia jest subiektywna ale rozumiem dlaczego kręci się jeszcze raz filmy z lat 80 - wydaje się że o ile sama treść jest dziś bardzo aktualna ( w sumie tak wiele się nie zmieniło) o tyle estetyka jest zupełnie nie strawna - stąd też można oszczędzić bo wystarczy pokazać tą samą historię tylko w nowych dekoracjach strawnych dla widowni.

    A i mam jeszcze drobną uwagę - wydaje mi się że E.T jest chyba ponadczasowe w tej opowieści o dziecku marzycielu - założę się że podobną historię ( choć może nieco inaczej opowiedzianą) można znaleźć w każdej filmowej dekadzie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mimo wszystko przed Spielbergiem mało kto stawiał dzieci tak bardzo w centrum. W klasyczym Hollywood dziecięcym (takim jak ROCZNIAK, czy NATIONAL VELVET), w tle byli rodzice i ich mądre przesłania.

    Myślę, że od lat 80-tych zmieniło się wiele: przede wszystkim skoczyła się zimna wojna i o wiele trudniej o łatwą definicję "wroga", niż ta, którą posiłkował się Reagan.

    --M.

    OdpowiedzUsuń