29 czerwca 2010

Od zmierzchu do świtu (1996, Rodriguez)


Ocena: **1/2
(z cyklu "Michał nadrabia żenujące zaległości", dedykowanego Ona-Wie-Komu)

Pretekstowość jako racja bytu sprawdza się tu całkiem nieźle. Film z jednej strony chce uwieść widza swą amoralnością, z drugiej posługuje się filozoficznym rusztowaniem wziętym od egzystencjalistów: walka mimo wszystko, dążenie naprzód mimo wiedzy, że cel jest nicością.

Trawiony wątpliwościami były pastor, grany przez Keitela, to wersja Julesa (Samuel L. Jackson) z Pulp Fiction (1994), a jego córka to zarodek Czarnej Mamby z Kill Billa (2003-4). Tarantino napisał scenariusz i gra patologicznie nieśmiałego psychopatę – z perspektywy czasu widać też , jak wyprobowuje w Od zmierzchu do świtu pomysły udoskonalone w późniejszych filmach (np. finałowa rozwałka bardzo przypomina tę wieńczącą pierwszą część Kill Billa).

Reżyser Robert Rodriguez jest mniej zdyscyplinowany od Tarantino i mniej uważnie przesiewa własne pomysły – co zostanie raz jeszcze udowodnione, kiedy ramię w ramię zrealizują dyptyk pt. Grindhouse (2007). Rodriguezowi wyjdzie żart, a Tarantino nakręci kinetyczne, wysokooktanowe arcydzieło stylizowanego popu. Próżno walczyć z własną naturą.

7 komentarzy:

  1. Film jest świetny, w POŁOWIE, dokładnie w tej pierwszej połowie. Cała druga połowa jest własnie kiepskim pomysłem Rodrigeza.
    Skrócić o drugą połowę, zrobić fanedit - mamy świetny 45minutowy film.

    Łukasz Sk.

    OdpowiedzUsuń
  2. Cóż może mam zły gust ale muszę stwierdzić że ja uwielbiam obie części Od Zmierzchu do Świtu. Pierwszą - za jej klimat w stylu Tarantino zaś drugą za to, że jest tak bezwstydnie bezsensowna. Poza tym nic nie przebije tego momentu kiedy ogląda się film po raz pierwszy i nagle w połowie zupełnie normalnego filmu pojawiają się wampiry. To jest nie zapomniany moment.

    OdpowiedzUsuń
  3. Może na moim odbiorze zaważyło, że wiedziałem wcześniej o tej przewrotce od setek osób, które mi film polecały :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Pełna zgoda, że Rodriguez jest mniej zdyscyplinowanym reżyserem niż Tarantino. Ale - pomijając nawet słynną przewrotkę - druga połowa filmu jest dla mnie kapitalną anarchią złego smaku i zupełnie wariackich pomysłów. Rodriguez nie robi selekcji negatywnej, tylko wrzuca wszystko do kotła i to spiętrzenie ma swój urok. Zdarzają się tam zresztą cudowne kompozycje - jak wampiry wbite na nogi od stołu, filmowane wertykalnie. Świetny, zupełnie bezsensowny pomysł. :)

    Zawsze mi się wydawało, że to, czego Rodriguez nie potrafi, stanowi paradoksalnie o niepowtarzalnym stylu jego filmów. Dlatego lubię owe "żarty", lubię "Planet Terror" - w swoim bezwstydnej pustce i dziecinadzie te filmy mnie bawią.

    Pozdrawiam,
    Błażej

    OdpowiedzUsuń
  5. Myślę, że masz rację. Ale dla mnie ten brak selekcji nie urasta tu do rangi metody, jak np. u Jerry'ego Lewisa albo (sic!) Jonasa Mekasa. Obcując z Rodriguezem mam co prawda wrażenie "imagination gone wild", ale jak dla mnie jest to zaskakująco "poor imagination". W sumie sprowadza się ona do teledyskowej akumulacji kolejnych "numerów" - nie ma tu ani stopniowania, ani rymów, ani estetycznego suspense'u. Ale oczywiście, I agree to disagree :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Myślę, że masz rację. ;) Rodriguezowi ta metoda wychodzi niejako przypadkiem i jest nią właśnie "akumulacja kolejnych numerów" - bez montażowej inwencji, stopniowanej dramaturgii i narracyjnej biegłości. Nie jest to szczególnie wyrafinowane, ale może dostarczyć przedniej zabawy, jeśli przyjąć odpowiednią postawę odbiorczą. Grindhouse z jednym nawiasem więcej.:)

    Pozdrawiam,
    Błażej zwany Anonimowym

    OdpowiedzUsuń