Od piątku w kinach DISASTER ARTIST Jamesa Franco, dowcipny hołd dla Tommy'ego Wiseau (ponoć naszego rodaka), który w 2003 roku zainwestował około 6 milionów dolarów prywatnej (i tajemniczej) fortuny, by nakręcić THE ROOM: grafomański film o przedziwnej sile przyciągania, który od tamtej pory stał się dziełem kultowym i pogrobowcem tzw. "midnight movies" lat 1970. i 1980. -- tyle że pozbawionym elementu transgresji.
Franco opowiada tę historię z fascynacją rekonstruktora wciąż niedawnej popkultury, charakterystyczną zarówno dla niego samego (jego INTERIOR: LEATHER BAR stanowiło rekonstrukcję "utraconej" sekwencji gejowskiego s/m z niesławnego ZADANIA SPECJALNEGO Friedkina), ale i dla naszego zeitgeistu w ogóle (w ostatnich pięciu latach powstały analogiczne rekonstrukcje o kręceniu PSYCHOZY, MARY POPPINS, SZARYCH OGRODÓW, CO SIĘ ZDARZYŁO BABY JANE?, etc.).
Dla Franco jego bohater (w którego, co istotne, reżyser także się wciela) to figura "marzyciela mimo wszystko"; odklejonego od rzeczywistości ekscentryka, który samą tylko wiarą w to, że narodził się, by kręcić kino, zasługuje na to, by stać się bohaterem naszej wyobraźni. Brzmi znajomo...? Oczywiście, bo nasza kultura przeżywa obecnie okres fascynacji takimi postaciami, niejako w ramach uśmierzania aspiracyjnej traumy w świecie, w którym o prawdziwy sukces jest coraz trudniej ze względu na niewspółmierność popytu i podaży. Mamy więc BOSKĄ FLORENCE, która nie umiała śpiewać, ale którą kochamy za odwagę śpiewania mimo to -- i mamy Tommy'ego Wiseau, którego własny film sytuuuje się idealnie w połowie drogi między naszym odczarowanym światem cyfrowym, a idealizowanym światem analogu (Wiseau kręcił THE ROOM jednocześnie na cyfrze i na taśmie: z ignorancji co prawda, ale nader symbolicznie).
Mój problem z DISASTER ARTIST (filmem, który ogólnie mi się podoba i któremu stawiam 7/10), jest taki, że celebracja radosnej nieudolności zostaje tu jednak pomylona z celebracją talentu. Wbrew temu, co mówi Tommy'emu pod koniec jego przyjaciel Greg (świetny Dave Franco!), *jest* różnica między perfekcją Hitchocka (okupioną boleśnie na różne sposoby, nie tylko przez niego samego), a realizacją narcystycznego marzenia za grubą kasę rękami wynajętych fachowców. Jest też różnica między tym ostatnim, a kinem no-budgetowym, tworzonym przez zapaleńców za grosze w imię wspólnej pasji i wizji (jak wczesne kino Johna Watersa, jednego z ojców "midnight movies").
Celebrując ekscentryczną nieudolność Wiseau i mitologizując go jako "marzyciela" (słowo nie pozbawione politycznej wagi w Ameryce Trumpa), Franco zaciemnia fakt, że historia powstania THE ROOM to bardziej historia z cyklu "kto bogatemu zabroni" , niż historia o tzw. tryumfie ludzkiego ducha, nadająca się na feel-good movie, którym świetnie grany i perfekcyjnie zrealizowany DISASTER ARTIST koniec końców z powodzeniem się staje.
Ocena: 7/10
Franco opowiada tę historię z fascynacją rekonstruktora wciąż niedawnej popkultury, charakterystyczną zarówno dla niego samego (jego INTERIOR: LEATHER BAR stanowiło rekonstrukcję "utraconej" sekwencji gejowskiego s/m z niesławnego ZADANIA SPECJALNEGO Friedkina), ale i dla naszego zeitgeistu w ogóle (w ostatnich pięciu latach powstały analogiczne rekonstrukcje o kręceniu PSYCHOZY, MARY POPPINS, SZARYCH OGRODÓW, CO SIĘ ZDARZYŁO BABY JANE?, etc.).
Dla Franco jego bohater (w którego, co istotne, reżyser także się wciela) to figura "marzyciela mimo wszystko"; odklejonego od rzeczywistości ekscentryka, który samą tylko wiarą w to, że narodził się, by kręcić kino, zasługuje na to, by stać się bohaterem naszej wyobraźni. Brzmi znajomo...? Oczywiście, bo nasza kultura przeżywa obecnie okres fascynacji takimi postaciami, niejako w ramach uśmierzania aspiracyjnej traumy w świecie, w którym o prawdziwy sukces jest coraz trudniej ze względu na niewspółmierność popytu i podaży. Mamy więc BOSKĄ FLORENCE, która nie umiała śpiewać, ale którą kochamy za odwagę śpiewania mimo to -- i mamy Tommy'ego Wiseau, którego własny film sytuuuje się idealnie w połowie drogi między naszym odczarowanym światem cyfrowym, a idealizowanym światem analogu (Wiseau kręcił THE ROOM jednocześnie na cyfrze i na taśmie: z ignorancji co prawda, ale nader symbolicznie).
Mój problem z DISASTER ARTIST (filmem, który ogólnie mi się podoba i któremu stawiam 7/10), jest taki, że celebracja radosnej nieudolności zostaje tu jednak pomylona z celebracją talentu. Wbrew temu, co mówi Tommy'emu pod koniec jego przyjaciel Greg (świetny Dave Franco!), *jest* różnica między perfekcją Hitchocka (okupioną boleśnie na różne sposoby, nie tylko przez niego samego), a realizacją narcystycznego marzenia za grubą kasę rękami wynajętych fachowców. Jest też różnica między tym ostatnim, a kinem no-budgetowym, tworzonym przez zapaleńców za grosze w imię wspólnej pasji i wizji (jak wczesne kino Johna Watersa, jednego z ojców "midnight movies").
Celebrując ekscentryczną nieudolność Wiseau i mitologizując go jako "marzyciela" (słowo nie pozbawione politycznej wagi w Ameryce Trumpa), Franco zaciemnia fakt, że historia powstania THE ROOM to bardziej historia z cyklu "kto bogatemu zabroni" , niż historia o tzw. tryumfie ludzkiego ducha, nadająca się na feel-good movie, którym świetnie grany i perfekcyjnie zrealizowany DISASTER ARTIST koniec końców z powodzeniem się staje.
Ocena: 7/10
fajnie napoisane
OdpowiedzUsuń