4 marca 2018

Jestem najlepsza. Ja, Tonya (2017, Gillespie)


JESTEM NAJLEPSZA. JA, TONYA to film brawurowy. Ba, mało powiedziane. To film, który brawurą mógłby obdzielić ze cztery inne filmy. Craig Gillespie opowiada historię Tonyi Harding niezwykle kinetycznie: nie ma sceny, w której kamera nie doskakiwałaby do czyjejś twarzy, ewentualnie nie ślizgałaby się między ostrzem łyżwy a taflą lodowiska lub nie krążyła wokół Tonyi z energią godną wizualnych piruetów z CZARNEGO ŁABĘDZIA Aronofsky'ego.
Kreska jest gruba, tempo zawrotne, soundtrack kipi od hitów używanych niczym przecinki, a co dwie-trzy minuty pada tzw. zinger, czyli mistrzowska linijka, której nie da się zapomnieć. Aktorstwo jest świetne i mocne; niuansów jest mniej niż mocnych uderzeń po gębie (raz widza, raz bohaterów).
Chwilami jest, cóż, *za bardzo*. (Palkowski to przy Gillespiem narracyjny asceta.)
Ale nie ma co kryć: film chwyta i płynie. Poza świetną Margot Robbie (przypominającą młodą Kathleen Turner) i popisową Allison Janney (będzie Oscar, choć wolałbym, żeby powędrował do Laurie Metcalf), jest jeszcze Paul Walter Hauser jako półgłówkowaty suseł-spaślak (wyglądający, jakby dopiero co przebudził się ze snu, który będzie rozkminiał przy piwie przez następne dwa dni), Sebastian Stan jako uroczy brutal i poczciwiec w jednym, a wreszcie dawno nie widziany przeze mnie Bobby Cannavale w roli najbardziej ironicznego z członków greckiego chóru komentującego akcję. Całość jest miłosnym, groteskowym miłosnym listem pod adresem white trashu, determinacji i popapranej amerykańskiej psyche. Bardzo warto.
Ocena: 7/10

2 komentarze: