29 listopada 2010

Maczeta (2010; Rodriguez, Maniquis)


Ocena: **

Marksistowski komiks Rodrigueza i Maniquisa potwierdza to, co i tak już wiedzieliśmy: Rodriguez to reżyser z dużą energią i płytką wyobraźnią. (O Maniquisie za wcześnie mówić; to jego pierwszy film). Zestawienia z Tarantino były zawsze chybione – mimo wspólnego umiłowania do poetyki expolitation. Jaskrawa różnica ich stylów ujawniła się najpełniej w dyptyku Grindhouse (2007), a i teraz trudno o niej zapomnieć, skoro Rodriguez pracuje w podobnym gatunku kina zemsty (revenge flick), jak Tarantino w Kill Billu (2003-04).

Tarantino jest wybitnym stylistą; potrafi znaleźć wizualny klucz dla opowiadanej historii i inkrustować ją zadziwiającymi detalami, które zostają w pamięci na bardzo długo (a czasem zaczynają wręcz żyć własnym medialnym życiem). Rodriguezowi o wiele bliżej do prawdziwego kina klasy B, które Tarantino twórczo przetwarza na własną, niepodrabialną modłę. Pomysłowość w Maczecie dotyczy w zasadzie tylko rozlicznych sposobów wypruwania flaków – i faktycznie udaje się tutaj osiągnąć trochę makabrycznego slapsticku, jak w scenie zeskakiwania na linie z czyjegoś jelita. Ale już ciekawej inscenizacji, niepowszednich elementów wizualnych, pomysłowego użycia muzyki – u Rodrigueza próżno szukać. Nie ma też maestrii dialogowej, tak ważnej u Tarantino – i nie ma potrzeby zatrzymania się na chwilę i smakowania piękna wykonawców, słowa (nawet grubego) i gestu samego w sobie. A to sprawiało właśnie, że niektóre sekwencje z Tarantino wbijały się od razu w sam środek kinowego kanonu.

Oczywiście trudno czynić zarzut z tego, że ktoś nie jest Tarantinem – ale faktem pozostaje, że Rodriguez nie oferuje zbyt wiele, jeśli idzie o indywidualny styl. Komiksowa przemoc w tym filmie kilkakrotnie staje ością w gardle, jak w scenie zastrzelenia ciężarnej Meksykanki nielegalnie przekraczającej granicę. Jest to bodaj najgrubiej ciosany kawałek politycznej satyry w kinie ostatnich lat („Urodziłoby się już na naszej ziemi i dostało obywatelstwo”) - nie widzę wielkiej różnicy między tą sceną a polskimi plakatami antyaborcyjnymi z krwawymi płodami w metalowych miskach, które powitano ze świętym oburzeniem.

Nad całym filmem powiewa czerwona flaga – Rodriguez nie wstydzi się nawet umieszczenia żenującej sceny „klasowego rozpoznania”, w której ochroniarze białych milionerów zaczynają drogą dedukcji pojmować swe internacjonalistyczne braterstwo z wyzyskiwanymi Meksykanami. Bogaci są tu dewiantami snującymi seksualne fantazje o własnych córkach, a De Niro nieźle się bawi podrabiając teksański akcent i siejąc propagandę nienawiści do imigrantów – jego senator jest dość zabawnym politycznym plakatem, choć znowu: Rodriguezowi starcza wyobraźni tylko na tyle, by wsadzić go za kierownicę… taksówki. Taka słoniowata intertekstualność pozwala co najwyżej na leniwy rechot – nie ma w niej za grosz dowcipu.

W finale Maczeta i tłum Meksykanów podnoszą ręce w rewolucyjnym geście jedności i oporu, a ja spuszczam wzrok z lekkim zawstydzeniem. Nie mam nic przeciwko lewicowym plakatom w wersji pop (gdybym miał, nie mógłbym cieszyć się żadnym filmem Kena Loacha), ale przeszkadza mi brak większego polotu w filmie z założenia pastiszowym. Bawiłem się na Maczecie całkiem nieźle, ale w dwa dni po obejrzeniu z trudem przywołuję w pamięci obrazy z tego filmu. Jeśli coś wbija się w podświadomość, to dziobata twarz Danny’ego Trejo – gdyby on i Tarantino pracowali razem, jestem pewien że powstałby z tego klasyk.

PS. Największe brawa biję specom od obsady. Trzeba było nie lada fantazji, by wydobyć z zapomnienia Jeffa Faheya, który daje tu świetny występ – z przylizaną siwą grzywą teksańskiego milionera i dziko błękitnymi oczami. Cheech Marin i Jessica Alba też dają radę.

12 komentarzy:

  1. Nie mogę zgodzić się na sformułowane powyżej tezy odnośnie filmu "Machete". Jak mogę domniemywać wynikają one z nieznajomości kultury meksykańskiej, której produkcja jest emanacją. Od początku swojej kariery Rodriguez robił "swoje" kino, tzn. kino wyrosłe z tradycji biedniejszego sąsiada USA. Porównanie do Tarantino jest o tyle chybione, że razem pasjonują się kinem eksploitation, natomiast różnią ich zarówno miejsca w których się wychowali jak i pochodzenie społeczne (co ma wpływ na styl każdego znich). Co do intertekstualności, to autor najwyraźniej nie zrozumiał, de niro w taksówkarzu zamierza dokonać zamachu na polityka, w filmie "Macheta" dokonuje fałszywego zamachu na samego siebie, a sytuacja z taksówką ma jedynie przypomnieć publiczności ten motyw.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe, że w Polsce przyjęło się sięgać od razu po argumenty ad personam, zamiast spokojnie polemizować z tezami danego tekstu... Jakaś taka narodowa neuroza (chyba).

    W każdym razie: z powyższego komentarza wynika, że wartość filmu Rodrigueza wynika z tego, że jest bardzo... meksykański. Przykro mi, nie widzę w tym zasługi, tylko przygodny fakt.

    Co do sceny z De Niro: zrozumiałem ją. Ale wciąż nie uważam, by wynosiła ona film na wyżyny intertekstualności.

    Poza tym odsyłam do tekstu: ja też uważam, że porównania z Tarantino są chybione (na Stopklatce ktoś ostatnio pisał o "meksykańskim Tarantino"), więc nie wiem, za co dokładnie dostaje mi się w powyższym komentarzu. Film całkiem mi się podobał, ale nie jest szczególnie oryginalny, a niektóre elementy politycznej satyry są odrażające (scena z zastrzeloną ciężarną... zaczynam powtarzać swój tekst).

    Pozdrawiam!--
    --MO

    OdpowiedzUsuń
  3. Panie Michale, jeżeli uraziłem, to proszę o wybaczenie, nie mniej jednak uważam, że właśnie wartością tego filmu jak i twórczości reżysera jest jego "meksykańskość". Przez pryzmat tej kultury należy filtrować zastany materiał. Zderzają się tutaj fascynacja kinem klasy "B" i przerysowana, mocna kultura meksyku, uważam, że jest to doprawdy urocze, ciekawe i nad wyraz inteligentne. Wiem, że to będzie nadużyciem, ale dzięki temu, że filmy Carlosa Saury czy Joaquima Pedro de Andrade mają cechy kultur z których się wywodzą, są tak niepowtarzalne i głęboko wwiercają się w potylicę. Co do sceny z zastrzeloną ciężarną, jestem innego zdania, uważam, że ten przerysowany zabieg mówi więcej o poltyce niż niejeden film łagodnie mówiący o problemach imigracji. To tak jak przyrównać słowo wypowiedziane w chwili gniewu "kurwa" do zdania "o boże, jestem wzburzony", to drugie nigdy nie odda prawdziwych emocji, jądra ekscytacji przekleństwa na k.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zgadzam się, że meksykańskość jest w tym filmie obecna -- i rozumiem, że może ona przemawiać do widzów, którzy mają słabość do tej kultury (ja też trochę mam). Podkreślam: nie jestem wrogiem MACZETY; po prostu uważam, że wyobraźnia tego filmu jest dość uboga, tymczasem jest witany jako arcydzieło popkultury i przyrównywany do Tarantino, co wydaje mi się nadużyciem.

    Jeśli chodzi o scenę z ciężarną: wiem, że właśnie o taki efekt ("k... mać!") chodziło, ale moim zdaniem nastąpiła tu zbyt duża intensyfikacja i Rodriguez przekroczył granicę między gniewem (uzasadnionym!) a pogwałceniem wrażliwości widza i godności postaci. Tak jak pisałem w tekście: ta scena jest równie subtelna, jak umieszczanie bannerów z krwawymi płodami na ulicach w ramach walki antyaborcyjnej. Środki tak samo "subtelne", tylko strona barykady przeciwna.

    OdpowiedzUsuń
  5. No, Jeff Fahey grał ostatnio w niszowym serialu "Lost". Co do Rodrigueza – pełna zgoda. Nawet lubię jego partyzancką metodę twórczą (za produkcyjną kreatywność), ale efekty są już takie sobie. Gratuluję świetnego bloga! Pozdrawiam, Roman.

    OdpowiedzUsuń
  6. Tak, widziałem Faheya w LOSTACH (choć nie dotrwałem do końca serialu -- za dużo tych tajemnic jak na mój gust), ale na dużym ekranie nie było go ostatnio widać.

    Dziękuję za miłe słowa o blogu! Serdecznie pozdrawiam--
    --MO

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja poleca swoją małą reckę:
    http://www.sosnowiec.info.pl/kultura-i-rozrywka/rozrywka/maczeta-rodrigueza,1,4,18633


    ŁukaszS.

    OdpowiedzUsuń
  8. "Poza tym odsyłam do tekstu: ja też uważam, że porównania z Tarantino są chybione (na Stopklatce ktoś ostatnio pisał o "meksykańskim Tarantino"), więc nie wiem, za co dokładnie dostaje mi się w powyższym komentarzu."
    --porównywanie jak najbardziej na miejscu. Oczywiście w starciu wygra zawsze QTarnatino. Porównania na miejscu BO:
    to starzy znajomi, którzy razem propaguja stare kino klasy B
    Radriguez ciągle narzeka , cytuję z pamięci jego słowa: "jak Tarantino pokaże flaki to jest to sztuka, gra konwencją i interteksualne nawiązanie [tak mówia krytycy], a jeśli ja pokaże flaki to mówią ,że to ekspoatowanie kina klasy B i tylko rozrywka.

    "(choć nie dotrwałem do końca serialu -- za dużo tych tajemnic jak na mój gust)"
    Żałuj - ja miejscami też już mdlałem ze znużenia, miejscami byłem zafascynowany. Koniec końców oceniłem serial jako 8/10. Ciekawe na którym zesonie odpadłeś. ? [w ostatnim chyba wszystko się wyjaśnia]


    Ł.S.

    OdpowiedzUsuń
  9. Hm, co do tych słów Rodrigueza to zgadzam się z jego przeciwnikami: Tarantino ma styl, a Rodriguez styl *miewa* :-)

    Twój tekst zaraz przeczytam.

    Z LOSTÓW odpadłem na początku czwartego sezonu, myślisz że warto nadrobić?

    Pozdrawiam!--
    --M.

    OdpowiedzUsuń
  10. :) Z perspektywy praktycznej, rozsądkowej NIE :) W tym czasie można by obejrzeć ze 40 filmów pełnometrażowych, nadrobić klasyki etc. Ja własnie próbuje oderwać się od Dextera - po pierwszym świetnym, wyjątkowym sezonie, teraz męczę się nad 5tym, no bo jak człowiek już tyle się naoglądał, zżył się z aktorami ;)

    No a z perspektywy kogoś kto obejrzał już 4 sezony :) LOST mają 6. Ja się przyznam, że opusciłem kilka odcinków z sezonu 3ego - wtedy mnie to znudziło. i jakos w okolicach 4ego wróciłem i potem już trzymał do 6ego, miejscami lepiej , miejscami gorzej. Proponuje obejrzeć od razu sezon 6ty - w rozmowie nikt nie ma prawa skapnąć się, że nie oglądałeś całości, a liczne retreospekcje tłumaczą wszystko jak na dloni.

    pamietam jak po ukonczeniu serialu w USA, we Wprost ukazał sie text z lidem "Zagubieni się skończyli, a widzowie nadal są zagubieni i nie wiedzą o co chodzi".

    No nie wiem, jak dla mnie ogólna koncepcja nawiązuje trochę do świata z Donnie Darko.

    ŁS

    OdpowiedzUsuń
  11. Hm, gdzieś tam w środku nadal mnie to kusi -- np. do teraz nie przeczytałem streszczenia całości, mimo że mógłbym :) Chyba jak się uporam z doktoratem, wrócę i się przekonam na własnej skórze, co to za tajemnica.

    Pozdrawiam!--
    --M.

    OdpowiedzUsuń
  12. Panie Michale, pozwolę sobie zauważyć, że Jeff Fahey (istotnie rola brawurowa) grał u Rodrigueza w "Planet Terror", tyle że tam jego udział był mniej uwypuklony jeśli dobrze pamiętam ten koszmarek. Dodam, że mnie podobały się też kreacje Don Johnsson i (sam sobie się dziwię) Steven Seagal... Zresztą chyba smaczki obsadowe to największa (może nawet jedyna) zaleta tego obrazu.

    Pozdrawiam
    MK

    OdpowiedzUsuń