18 lutego 2014

Jan Olszewski (1934-2014)




Poza moimi Rodzicami, nikt nie wywarł na mnie wpływu tak głębokiego i dalekosiężnego, jak Jan Olszewski – wieloletni recenzent dawnego „Filmu”, przez ostatnich 13 lat życia publikujący już wyłącznie na łamach „Kina”. Pisanie tego tekstu jest dla mnie trudne nie tylko dlatego, że dzisiejsza wieść o jego śmierci pozostaje prywatnym szokiem. By oddać sprawiedliwość roli, jaką odegrał w moim życiu, potrzebowałbym co najmniej książki. Dość powiedzieć, że zostałem krytykiem z inspiracji pana Jana, a nazwa tego bloga jest hołdem dla miejsca, jakie zawsze zajmował na sali kinowej („W ten sposób widać i film, i reakcję publiczności”). W istocie, wpływ myśli Olszewskiego na moje własne postrzeganie świata jest przepotężny – moja prywatna filozofia kształtowała się wpierw w pełnej zgodzie, a następnie w gwałtownej opozycji wobec mojego Mistrza.



Od czego zacząć…? Olszewski zacząłby pewnie tak:

Jan Olszewski: kim był? Pierwsza odpowiedź: recenzentem, krytykiem filmowym. Aliści bliższy ogląd jego osoby ujawnia coś zupełnie innego: Olszewski był, w pierwszym rzędzie, filozofem kina...



Brzmi znajomo...? Dla mnie tak. Struktura zdań, średniki i pauzy, sokratejska kadencja pytań i odpowiedzi – to wszystko wsączyło się w moje własne pisarskie DNA i nadal zdarza mi się „mówić Olszewskim”. Faktem jest, że jego recenzji nie dało się pomylić z niczym innym w polskiej i światowej prasie. Kupowałem „Film” od marca 1994 roku wzwyż: lektura każdego numeru zaczynała się od pochłonięcia analiz pana Jana. Kiedy zacząłem studiować w Krakowie, od razu dorwałem się do czytelni czasopism przy ulicy Rajskiej i zacząłem pożerać starsze teksty mojego Mistrza. Najstarszy, jaki udało mi się znaleźć, pochodził z roku 1956 i dotyczył zapuszczonego domu w Jagniątkowie, należącego niegdyś do Georga Hauptmanna. Germanistyczne wykształcenie autora, obecne tyleż w filozoficznej dyscyplinie jego tekstów, co w licznych cytatach z poetów niemieckich (przywoływanych np. przy okazji Zaklinacza koni), było dlań bardzo ważne. Mówił też perfekcyjnym angielskim – w trakcie jednego z naszych spotkań wyciągnął z chlebaka tomik Kiplinga i zaczął analizować jeden z wierszy. Niezapomniana chwila.



Jako krytyk, Olszewski oceniał nie tyle sam film i jego estetyczne komponenty, co wymowę ideową całości: szukał w kinie nie doświadczeń i dreszczy, ale – fraza powtarzana przezeń setki razy – „prawd o świecie”. Jego typowy tekst miał strukturę filozoficznego śledztwa, znajdującego odskocznię w najmniejszym możliwym detalu świata przedstawionego, tak by krok po kroku przejść do wniosków natury ogólnej – tudzież absolutnej. Nigdy nie pisał: „ja”, zawsze: „niżej podpisany”, „recenzent”, bądź „my”. Jego teksty często zaczynały się od zdania: „Jest w tym filmie taka scena…”, po czym następował opis mikro-szczegółu i wnioski (dajmy na to: bohaterka przechodzi obok regału, na regale stoi „Albo-albo” Kirkegaarda, a przecież rozdział piąty tego dzieła powiada…). W momentach mistrzostwa – a miał ich wiele – Olszewski potrafił przekonać do swego toku myślenia tak skutecznie, że miało się wrażenie obcowania z mędrcem i detektywem jednocześnie: na długo zanim pojawił się lewacki besserwisser Žižek, Olszewski rozkładał filmy na nieoczywiste czynniki pierwsze – zazwyczaj znajdując w nich odzwierciedlenie bądź zaprzeczenie chrześcijańskiej wizji świata i człowieka. To był jego konik i to stanowiło centrum jego refleksji. Wszyscy jego ulubieni reżyserzy – Bergman, Davies, Hitchcock, Rohmer, Olmi – mocowali się na różne sposoby z chrześcijaństwem. Mocował się z nim także on sam, śniąc o mariażu kina i wiary, w którym Bóg objawiałby się jako oczywistość zapisana w materialnej rzeczywistości szczegółów, tropów i motywów. Było w tej wizji coś głęboko uwodzicielskiego - kino było w niej czymś więcej, niż sztuką.



Co więcej: geniusz Olszewskiego (i jego błogosławione szaleństwo jednocześnie) polegało na aplikowaniu dokładnie tych samych narzędzi do kina arthousowego i popularnego. Nieważne, czy film podpisał Lars von Trier czy Chris Columbus: Kevin sam w domu był – cytuję! – jednym z „arcydzieł światowego kina” właśnie dlatego, że w swej strukturze głębokiej stanowił celebrację świętości rodzinnego ogniska. Piszę te słowa bez cienia ironii, tak jak pisał je swego czasu Olszewski. Nigdy nie było wiadomo, jaki film zostanie potępiony, a jaki wyniesiony na prywatny ołtarz. Część frajdy z czytania Olszewskiego polegała właśnie na nieprzewidywalności jego ocen.



Te ostatnie, umieszczane w formie liczbowej w comiesięcznej tabelce „Dziewięciu gniewnych ludzi”, były dla mnie jak Biblia, a raczej Kabała – ilekroć pojawiła się nota niepoparta oddzielną recenzją, starałem się domyślić powodów, dla których dany film nie znalazł uznania w oczach pana Jana. Pamiętam jego „siódemki” – oceny tak entuzjastyczne, że aż rozsadzające szkolną skalę 1-6 przestrzeganą przez Gniewnych. Olszewski dał „7” Bez lęku Petera Weira i Carrington Christophera Hamptona: dwóm filmom najdoskonalej  wcielającym dręczące go obsesje. Pierwszy opowiadał o duchowości odradzającej się w świecie zdominownanym przez technologię; drugi pokazywał (między innymi) pułapki seksu pojętego jako czysty hedonizm.



Olszewski był w istocie surowym, nieprzejednanym moralistą – dumnym, ortodoksyjnym katolikiem, a także (nie da się tego określić inaczej) homofobem i kulturowym rasistą, głęboko podejrzliwym wobec par mieszanych (Jackie Brown jako wybitny film o niemożności istnienia biało-czarnej pary!) i dającym raz po raz wyraz dość niepokojącym przekonaniom dotyczącym kultury Afroamerykanów (vide jego recenzje z Lepiej być nie może i Gliniarza z metropolii, gdzie zarzucał Eddiemu Murphy'emu... wierzenia animistyczne!). Te kwestie istniały w jego pisaniu niczym zadry, jątrzące i nie dające spokoju. Nawet, jeśli wiele z jego wniosków budzi mój żywy sprzeciw, a kilka woła o pomstę do nieba, są one świadectwem ludzkiej ułomności tego wybitnego Autora.

Logistyczna ekwilibrystyka Olszewskiego była często karkołomna i sięgała granic autoparodii. Filadelfia Jonathana Demme’ego była dlań antygejowskim arcydziełem, któremu przyznał „6” w tabelce „Gniewnych” za przenikliwe ukazanie zeszmacenia amerykańskiej demokracji (dowód: pod czołówką najpierw widzimy budynki historyczne, a potem śmietnik – nie odwrotnie!). L.627 Bertranda Taverniera stawał się z ekscytującego policier - religijną parabolą, a wszystko dzięki kilku nutom wysłyszanym przez recenzenta pod czołówką, stanowiącym jakoby cytat z maryjnej pieśni. Przykłady można by mnożyć...



Co kochał...? Jaki był? Dość powiedzieć, że jego ulubionym filmem wszech czasów było Tam gdzie rosną poziomki Ingmara Bergmana: film o skostniałym mędrcu orientującym się, że przegrał życie w pogoni za doskonałością w wykonywanym zawodzie. Życie prywatne pana Jana pozostawało dla mnie w przeważającej części tajemnicą, ale nawet ci, którzy znali go pobieżnie, mogli odczuć jego dojmującą samotność. Temat ten powraca w jego tekstach raz po raz (najmocniej bodaj w recenzji z Jak we śnie Gondry’ego), a sam widok pana Jana, ubranego po wojskowemu, z chlebakiem przerzuconym przez ramię, przywodził na myśl samotnego Don Kiszota walczącego z diabłami modernizmu i promiskuityzmu (to ostatnie słowo, podobnie jak nadużywane później przeze mnie „aliści”, poznałem właśnie od niego). Spotkanie z nim było spotkanie z człowiekiem wielkiej prawości i wielkiego cierpienia. Zawsze miałem wrażenie, że walczy ze swymi demonami, które w entuzjastycznej recenzji z Kevina samego w Nowym Jorku określił mianem herodów. W recenzji z Dobrych chęci Billego Augusta zawarł najbardziej osobiste credo, dokonując dystynkcji między ludźmi serca a ludźmi rozumu - tymi, którzy kochają i tymi, którzy do miłości nie są zdolni. Myślę, że walka tych dwóch elementów była w jego życiu silnie obecna.



Pozwalam sobie na ów arcyosobisty ton (mieszający hołd z wyrzutem, atencję ze złością), bo pan Jan był dla mnie osobą absolutnie wyjątkową. Pozostawaliśmy w sporadycznym kontakcie przez lata, po tym jak nawiązała się między nami krótka, ale intensywna i szczera korespondencja w roku 2001. Pan Jan wyczuł, że ma we mnie ucznia i sprzymierzeńca – napisał o tym nawet w sposób zawoalowany w jednym ze swych tekstów. Spotkaliśmy się kilkakrotnie; były to długie i niezapomniane rozmowy. Za swoistą kulminację naszej znajomości uznałem moment, w którym po obejrzeniu Pana i władcy: Na krańcu świata Petrea Weira spojrzeliśmy na siebie i powiedzieliśmy: „Drzazgi!”. Odydwu nas uderzyło, że był to bodaj pierwszy film marynistyczny, w którym bitwy morskie wypełnione były ujęciami fruwających drzazg. Pan Jan zbudował na podstawie tego szczegółu swoją interpretację, ja swoją. Różniły się.

W kolejnych latach ja i on różniliśmy się coraz bardziej – aż do punktu, w którym kontakt się urwał. Mimo to czuję, że nasze losy były ze sobą splątane, a on o tym wiedział. W 2002 roku napisał do mnie list: „Panie Michale, czytam Pański list i widzę swe własne życiowe pytania, pytania starca, spisane ręką dziecka. Skąd pan to wszystko wie...? Obawiam się, że ode mnie. Proszę uciekać jak najdalej od takiego starucha, jak ja”.



Oddaliłem się, ale nie uciekłem. Miałem swojego Mistrza, naśladowałem go krok w krok, by w końcu pobiec zupełnie inną ścieżką. Moje serce jest pełne wdzięczności.



Do zobaczenia, Panie Janie.

11 komentarzy:

  1. Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam powyższy tekst..i mam łzy w oczach..cieszę się ,że chociaż w tym tekście mogłam poznać choć kawałek osobowości mojego Stryja Jana...który był tak blisko a zarazem daleko...Chciałabym kiedyś z Panem o tym pogadać.
    Z poważaniem -bratanica Jana-Anna Dworakowska z Milanówka.(anndwo@gmail.com)

    OdpowiedzUsuń
  2. Musi to być bardzo pokrzepiające, mieć styczność z taką Osobą, wśród otaczającej nas trywialności.

    OdpowiedzUsuń
  3. Od lat już nie miałam w rękach "Filmu" ani "Kina", ale Pański tekst przypomniał mi, jak ważne były dla mnie recenzje pana Olszewskiego. Na swoją skromną miarę, wtedy jeszcze nie do końca świadomie, szukałam w kinie tego, czego i on - chrześcijańskiej wizji świata. Jego recenzje na tę potrzebę odpowiadały i w pewnym stopniu ukształtowały moje spojrzenie na film.
    Requiescat in pace.

    OdpowiedzUsuń
  4. Lata temu kupowałyśmy z siostrą 'Film'. Czytałyśmy od deski do deski. mało kto już dziś czeka na cokolwiek. A my czekałyśmy na comiesięczny felieton pana Jana. Był dla nas wyrocznią. Pisał niesamowicie, puentował dosadnie. I tak jak autor pisze
    spośród 9 gniewnych jego zdanie było najważniejsze.

    OdpowiedzUsuń
  5. Szukajcie, a znajdziecie. WARTOŚCI.

    OdpowiedzUsuń
  6. wiele tutaj fajnych pomysłów - polecam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Świetny tekst! Od roku nie czytałam tak wartościowego artykułu.

    OdpowiedzUsuń
  8. Udało się Ci się wszystko naprawdę dobrze opisać

    OdpowiedzUsuń