10 marca 2017

Kong: Wyspa Czaszki (2017, Vogt-Roberts)



Ocena: 5/10

Kociołek gęstej filmowej zupy z aż nadto rozpoznawalnymi grudkami (o, tu pływa kawałek Parku jurajskiego...! A tu Kochanie, zmniejszyłem dzieciaki...!), upichconej na zaczynie z co najmniej kilku King Kongów i z Czasu Apokalipsy. Film jest, niestety, syntetykiem o plastikowym posmaku: spreparowanym i niemal strawionym przed podaniem. Tuzin głównych postaci to jednak zbyt duży tłum jak na film, w którym główną atrakcją ma być spektakularna destrukcja: żeby rozwinąć każdą z nich, Kong musiałby trwać co najmniej tyle, co Płonący wieżowiec -- a od pierwszych scen wyczuwamy przecież, że psychologiczny rysunek to nie jest coś, w czym Vogt-Roberts czuje się pewnie.


Zanim więc reżyser zwieńczy całość muzycznym cytatem z Doktora Strangelove (na tym etapie wywołującym już tylko wywrócenie oczu), dostajemy kilka świetnych scen akcji, spośród których pierwszy duży set-piece, czyli goryl-gigant łapiący helikoptery w locie i rozrywający je na kawałki jakby były papierowymi samolocikami, jest zdecydowanie najbardziej porywający.


Jeśli o mnie chodzi, Kong byłby o wiele lepszy, gdyby zagubiona w dżungli grupa składała się z trzech-czterech, a nie z kilkunastu postaci (zostawiłbym Samuela L. Jacksona, Brie Larson i Johna Goodmana). John C. Reilly jako "Kurtz w wersji fajtłapowatej" to dla mnie niestety za dużo do przełknięcia. Mimo, że film sprzedawany jest jako wesoły trash w stylu retro, nie ma nawet na tyle tzw. jaj, by przekroczyć kategorię wiekową PG-13. Nie ma więc ani golizny, ani prawdziwego gore, ani nawet szczypty pieprzu między postaciami (co ciekawe: nie ma między nimi wszystkimi żadnej wiarygodnej animozji). A zupa bez soli i pieprzu... wiadomo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz