8 lutego 2010

Polemika z Bartoszem Żurawieckim



Gniewny, okrutny w swym prowincjonalizmie esej Bartosza Żurawieckiego pt. „Amerykańskie chwalicie…” („Film” 2/2010, ss. 22-25) zdumiewa tym bardziej, że podpisał go autor tak mocno identyfikowany z wolnością wypowiedzi i kruszeniem kulturowych stereotypów.

Atak na hollywoodzkie przeróbki filmów europejskich, skreślony przy okazji Nine – Dziewięciu (2009) Roba Marshalla, popełnia wszelkie możliwe grzechy złej retoryki. Poczynając od braku wartościowania w obrębie wybranych przykładów (arcydzielne Bękarty wojny [2009] obok słabych Dziewięciu), poprzez stereotypowe zarzuty („amerykańscy widzowie nie lubią czytać napisów” – jak zatem natłukli $120,000,000 dla wielojęzycznych Bękartów…?), aż do pełnych europocentrycznej bigoterii generalizacji („Ameryka w ogóle nie posiada własnej tożsamości kulturowej – jest zlepkiem, a właściwie supermarketem idei, pomysłów kupionych, ściągniętych bądź zaimportowanych”).

Prowincjonalizm i zaściankowość tekstu najlepiej widać w zdaniu: „(…) W naszej części globu (…) dzieła sztuki (…) obdarzone są estymą. Nie wypada ich dewastować, przerabiać, nawet kopiować”. Jak niegdyś pani Dulska, tak i Żurawiecki opiera swe mini-kazanie na imperatywie „nie wypada”. Jednakże tym, co zaskakuje i boli w tekście najbardziej, jest całkowite niemal pominięcie ruchu odbywającego się w drugą stronę, tj. płodnego, płomiennego romansu, jakie kino europejskie przeżywa z kinem amerykańskim od dekad.

Żurawiecki pisze z namaszczeniem o francuskiej Nowej Fali i o Do utraty tchu (1959), ale nie wspomina, że nie byłoby tego filmu, gdyby nie „Cahiers du cinema” i dzika miłość tamtejszych redaktorów do Hollywoodu właśnie. Jean-Paul Belmondo gra w tym filmie Bogarta, Jean Seberg (Amerykanka!) rozdaje na ulicach Paryża „New York Herald Tribune”. Chabrol i Melville: kolejni Francuzi przeflancowujący amerykańskie motywy i tematy na europejską glebę.

Oczywiście, że robili to „po swojemu” (Żurawiecki definiuje reżyserów europejskich jako ewentualnie „przeflancowujących” motywy, ale „pozostających sobą”). Ale skoro „pozostał sobą” Godard, to jakim prawem przemilczeć można fakt, że „pozostał sobą” również Tarantino…? I Jim McBride, autor okrutnie niedocenionego remake’u Do utraty tchu właśnie…? I George Cukor, któremu Żurawiecki ciosa kołki na głowie za jego wersję Światła gazowego (1944), ale o którym nie raczy już wspomnieć, że był jednym z najbardziej swoistych i oryginalnych amerykańskich reżyserów w dziejach kina…? Martin Scorsese nie założył na kamerę kalki i nie odbił trylogii Infernal Affairs na nowym celuloidzie jak stempla z napisem Infiltracja (2006) – nakręcił swoją wersję opowieści, zanurzoną w problemach definiujących jego twórczość od samego jej początku. (Nota bene, skupmy się czasami na wytykaniu okropnych przeróbek filmów amerykańskich, jakie serwują Europejczycy – mamy właśnie na ekranach polską wulgaryzację Wściekłego byka (1980), jest więc okazja…).

Żurawiecki pisze w pewnym momencie o Słodkiej Charity (1968) Boba Fosse’a, opartej na Nocach Cabirii (1957) Felliniego, opisując ją jako „beztroskie pląsy i amerykańskie keep smiling”. Nie wiem, czy oznacza to, że świetnego filmu Fosse’ego nie widział, czy że oglądał go wystukując jednocześnie swój esej na laptopie. Jakkolwiek by nie było, zapomina wspomnieć, że zrobiony przez tego samego „keepsmilingowego” Amerykanina Cały ten zgiełk (1979) prześcignął wyjściowe (1963), a Kabaret (1972) tegoż Fosse’ego oparty został na brytyjskim filmie I Am a Camera (1955), którego nikt dziś nie ogląda.

Na koniec polecam wszystkim trochę „beztroskich pląsów”, o których pisze Żurawiecki. Oto numer „The Big Spender” ze Słodkiej Charity właśnie, w którym znudzone fachem dziwki zagadują kolejnych, zachodzących do ich burdelu fagasów. Keep smiling...?



Tutaj natomiast, dla odmiany, faktyczne i zarazem najpiękniejsze keep smiling, jakie kiedykolwiek nakręcono. Kraj...? Włochy. Film...? Finał Nocy Cabirii. Zacznijcie od pozycji 2:25.

32 komentarze:

  1. Polemika z panem Żurawieckim zawsze mile widziana, brawo.

    OdpowiedzUsuń
  2. :) A najlepiej to w konia zrobił pana Żurawieckiego sam Haneke, "amerykanizując" swoje austriackie "Funny Games". Choć ja wolę, to stare. :) Rozsądek przede wszystkim w ocenie, brak uprzedzeń równa się zdrowa krytyka, plus skromne pióro, mniej efektowne, a efektywne.
    A przy okazji - dzięki za wspomnienie B. Fosse i jego "Kabaretu". Tak kocham ten film, a nie wiedziałam, gdzie jego korzenie. "Cały ten zgiełk" znam, a "Słodką Charity" muszę poznać. Bardzo ciekawa polemika, sporo cennych spostrzeżeń, warto było przeczytać.
    Pozdrawiam. babfil

    OdpowiedzUsuń
  3. Dziękuję za miłe słowa! Dla porządku dodam, że red. Żurawiecki wspomina w swoim tekście o amerykańskich FUNNY GAMES Hanekego.

    Serdecznie pozdrawiam, a SŁODKĄ CHARITY oczywiście polecam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak jak się zirytowałem po przeczytaniu tekstu Żurawieckiego, tak Pana tekst mnie uspokoił. Dobrze, że są osoby, które potrafią pisać o kinie z autentycznej pozycji badacza i wielbiciela. Pan Zurawiecki niestety założył sobie tezę, którą za wszelką cenę chciał udowodnić, przez co w jego tekście jest cała masa nadużyć, które Pan trafnie wypunktował. Dziękuję:) Przy okazji można też zwrócić uwagę, że remake to nie domena Hollywood. Prawie wcale nie mówi się o amerykańskich filmach przerabianych na np. wersje japońskie ("Uwierz w ducha", "Komórka", "Bezdroża" (!!!)), czy chińskie (Zhang Yimou i jego wersja "Śmiertelnie proste" Coenów). Więc można niektórym powiedzieć: "Amerykańskie ganicie, o innych mówić nawet nie chcecie...":). Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. Trzeba wiedzieć, w kogo walić. W Żurawieckiego i, jak ostatnio Cezary Michalski, w Legutkę - zawsze.

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo się cieszę, że tekst się spodobał i dziękuję za wsparcie! Jestem w stanie przyjąć każdą prowokację, ale nie taką opartą na fantazji piszącego - a tak, niestety, kwalifikował się esej red. Żurawieciego.

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  7. Maciek: Ja nie walę "w Żurawieckiego", ale w konkretny tekst. Generalizacje są groźne, o czym casus eseju "Amerykańskie chwalicie..." zaświadcza najlepiej. W tym samym numerze "Filmu" jest świetna recenzja pióra BŻ z THE LIMITS OF CONTROL Jarmusha.

    OdpowiedzUsuń
  8. No masz rację. Wspomniany Michalski kiedyś powiedział do mnie: "potępiamy grzechy, a nie grzesznika". On zresztą jest do Ciebie podobny - liberalno-konserwatywny rewolucjonista. Chyba powinienem wierzyć, ze Żurawiecki i Legutką mogą się zmienić. Ale coś mi się zdaje, że Legutki nie ruszyłby nawet sam Bóg Ojciec.

    OdpowiedzUsuń
  9. Legutki Bóg Ojciec nie ruszy, bo Legutko to Ojciec Boga Ojca (przynajmniej we własnym mniemaniu). Muszę więcej tego Michalskiego poczytać: do tej pory myślałem, że tylko nazwisko (jego) i imię (moje) mamy podobne, a tu prosżę: "Krytyka Polityczna" się o niego kłóci. Więc chyba mądry ;-p

    OdpowiedzUsuń
  10. Jak to się kłóci? Daj linka.

    OdpowiedzUsuń
  11. Nie mam linka. Tak mówią tzw. Kuluary.

    Ale już np. tutaj (vide post z 23 stycznia)...:

    http://wo.blox.pl/html

    OdpowiedzUsuń
  12. Pan Żurawiecki jeszcze bardziej pogrążył się w moim przekonaniu swoim tekstem o kinie 3D w ostatnim numerze "Filmu" - to jest dopiero materiał do polemiki!

    OdpowiedzUsuń
  13. Nie czytałem, ale chętnie zajrzę.

    OdpowiedzUsuń
  14. Widziałeś już "A Serious Man"?

    OdpowiedzUsuń
  15. Tak, znakomity. No i znów - jak w BARTONIE FINKU - główny bohater długo wpatruje się w kartkę papieru, zanim coś napisze.

    OdpowiedzUsuń
  16. O, tego nie zauważyłem. Piszę tekst o tym filmie, bo to JEST FILM. Nic poniżej Kafki.

    OdpowiedzUsuń
  17. Powinieneś obejrzeć PO GODZINACH Scorsese. Podobny temat, nastrój i bezpośredni cytat z "Procesu" w jednej scenie. Myślę, że Coenowie byli "pod wpływem". PO GODZINACH jest w Piraciku, btw.

    OdpowiedzUsuń
  18. rzeczony tekst znajduje się pod tym tym linkiem: http://www.filmweb.pl/Czytelnia+FILMu+O+amerykańskich+przeróbkach+znanych+filmów,News,id=58060
    pozdrawiam
    Piotr Mirski

    OdpowiedzUsuń
  19. O, dziękuję! Chciałem podać linka a nie wiedziałem, że FilmWeb to przedrukował.

    OdpowiedzUsuń
  20. Maćku, daj namiary na ten tekst, albo podeślij jak już skończysz bo strasznie się z tymi Coenami gryzę... - Staszek

    OdpowiedzUsuń
  21. Nigdy nie rozumiałem pseudopodziału na kino europejskie (w domyśle artystyczne) i amerykańskie (w domyśle komercyjne). Jak ktoś kocha kino, to powinien się cieszyć i doceniać różnorodność, wzajemne inspiracje i zapożyczenia, które tylko powinny zachęcać do samodzielnych poszukiwań.
    Bardzo dobra polemika.

    OdpowiedzUsuń
  22. Staszku, tekstu pewnie nie opublikuję szybko, bo już ma dwanaście stron i jest głównie o filozofii. Umówmy się na "kawę", to mi powiesz, co Cię gryzie.

    OdpowiedzUsuń
  23. No to pisz, Maćku, pisz. Bo i ja chętnie przeczytam. Zwłaszcza, że film uwagi godny, a jak na razie rodzimi dystrybutorzy, a tym bardziej prasa milczą na jego temat. Dzisiaj dopiero ukazała się bodajże pierwsza recenzja "Poważnego faceta" na Stopklatce. Nie wiem tylko dlaczego trzeba jej szukać przez pół strony...?!?! Takie teksty o takich filmach powinno się na takim portalu akcentować. Chyba.

    OdpowiedzUsuń
  24. @Kamila

    Pytałem dystrybutora. Jeszcze nie wiedzą, kiedy wprowadzą i pod jakim tytułem, ale są strasznie najarani na ten film, więc w tym roku na pewno.

    OdpowiedzUsuń
  25. Och jakże spodobała mi się uwaga że Amerykanie nie mają własnej tożsamości kulturowej! Toż to Europocentryzm doprowadzony do absurdu i to jeszcze do kwadratu. Biorąc pod uwagę wpływ właśnie Amerykańskiej kultury na świat można prędzej się zastanawiać czy to Europa ma swoją tożsamość kulturową bo przecież ostatnie pół wieku to nasz wysiłek by stworzyć Europejski odpowiednik kultury popularnej made in USA który zakończył się klęską ( z resztą mam wrażenie że stąd wycofanie się Europy w kierunku kina ambitnego tam konkurencja jest mniejsza). Niekiedy mam wrażenie że za nasze Europejskie poczucie wyższości przyjdzie nam płacić jeszcze nie jeden raz.

    A cały tekst to balsam na moją duszę. Miło wiedzieć że człowiek nie jest sam w walce z koszmarnym snobizmem dzisiejszych recenzentów.

    OdpowiedzUsuń
  26. No tak. Tyle że Amerykanie faktycznie nie mają swojej tożsamości i snobizm Europy jest w najwyższym stopniu uzasadniony.

    OdpowiedzUsuń
  27. @cara - Zupełnie się zgadzam.

    @Maciek - Zupełnie się nie zgadzam. Europa jest prowincjuszką, rozpamiętującą dawną chwałę, ale to Amerykanom udało się zbudować najżywotniejszą kulturę nowoczesną. Ciekawe, że Europejczycy utyskują na Amerykę, a potem piszą prace magisterskie o kinie właśnie stamtąd, przyznają Amerykanom Złote Palmy (Tarantino, Coenowie, Soderbergh, Lynch, Van Sant...). Żaden z tych reżyserów nie mógłby się "zdarzyć" nigdzie indziej - wyrastają z kultury amerykańskiej i ją właśnie reprezentują.

    OdpowiedzUsuń
  28. No piszemy o nich prace magisterskie, bo to są najlepsi reżyserzy on Earth.

    OdpowiedzUsuń
  29. And they all came from a specific country, believe it or not.

    OdpowiedzUsuń
  30. Did they? Israel maybe, Canaan I mean. And speaking seriously: not havin' an identity of your own is a true achievement. Europeans do have identities, and that is what kills them. Those Americans, on the other hand, they are those modern Hegelian subjects, the embodiment of creative negativity, this Lacanian void, which keeps things moving, living... I provoked you people, 'cause the "identity" discussion is overdated since at least the beginning of 19th century.

    OdpowiedzUsuń
  31. Z tego, co wiem, Izrael powstał w 1948 roku. I don't know how much negative creativity is involved in American psyche - probably a lot. But still, it's a nation founded on affirmative claims of liberty and pursuit of happiness, both of which are powerful, identity-moulding incentives. Ja tam nie wiem. Gnoza!

    OdpowiedzUsuń
  32. Państwo Izraela owszem, ale naród Izraela wcześniej, dlatego napisałem o Kanaanie. Zresztą i w starożytności istniało królestwo Izraela i oddzielne królestwo Judy, ale nie pamiętam kiedy i co było dalej. Możemy to potraktować ramowo...

    OdpowiedzUsuń