Every Little Step (2006), dokument o kompletowaniu obsady do nowej inscenizacji musicalu A Chorus Line, jest doskonale przewidywalny. Nie ujmuje mu to jednak siły oddziaływania. Co za niezwykły przywilej: móc obserwować dziesiątki utalentowanych młodych ludzi, jak napinają ciała do granic wytrzymałości, ćwiczą głosy, wchodzą w role – zdeterminowani, by odnieść sukces. Ów schemat („tańczyć by przeżyć”) stał się czterdzieści lat temu pretekstem do antykapitalistycznej groteski w Czyż nie dobija się koni? (1969) – show bussines był tam metaforą wyzysku i fałszywej obietnicy amerykańskiego snu. Every Little Step jest o wiele bliższe The Company (2003) Altmana: mitologizuje świat teatru i obnaża jego okrucieństwo jednocześnie, nie deprecjonując ani marzenia o sukcesie jako ideologicznej mrzonki, ani ofiar, jakich to marzenie od marzyciela wymaga.
A Chorus Line zostało wymyślone przez choreografa Michaela Bennetta i wystawione w roku 1975 jako autotematyczny musical o przesłuchaniu grupy tancerzy. Każdy z nich ma swoje pięć minut i swój song, w którym zwierza się z – czasem dramatycznych – przeżyć osobistych, jakie doprowadziły do wyboru tańca jako sposobu na życie (Richard Attenborough nakręcił zresztą wierną adaptację w roku 1985). Nowa wersja sceniczna, do której przygotowania obserwujemy w filmie, miała premierę trzy lata temu. Reżyserzy dokumentu, Adam Del Deo i James D. Stern, sprytnie poprzeplatali fragmenty starej produkcji, nowe wywiady z oryginalną obsadą, jak i pierwociny całego przedsięwzięcia: nagranie audio rozmów Bennetta z tancerzami – to transkrypty tych właśnie sesji stały się podstawą oryginalnego tekstu.
Jedną z największych przyjemności, jakie oferuje Every Little Step, jest kilkuminutowy klip Donny McKechnie jako oryginalnej Cassie. Reżyser nowego spektaklu, Bob Avian, mówi o niej że była tancerką „organiczną”, reagującą na muzykę każdym nerwem swego ciała. Ale archiwalia ujawniają coś więcej: McKechnie była także tancerką bezkostną – jej gwałtowne ruchy obywały się bez oporu ze strony szkieletu i mięśni; wyglądały jak falowanie drzewa.
Ten film jest trochę jak kinowy ekwiwalent telewizyjnego „You Can Dance” – w moich ustach nie jest to zarzut, bo bardzo ten program lubiłem – tyle że (na szczęście!) pozbawiony całego jadu i agresji, który tak agresywnie wpisano w konwencję cyklu. Nikt nie mówi tu tancerzom w oczy: „Jesteś zerem”. Przesłuchania to z jednej strony masówka, z całym aparatem logistycznym ustawionym tak, by przepływ kilku tysięcy (!) kandydatów był w ogóle możliwy, ale z drugiej strony – wyraz szacunku dla tych, którzy na te przesłuchania przyszli. Każdy kandydat – nawet ten najsłabszy – usłyszy pod koniec: „Dziękujemy, że przyszedłeś; doceniamy to; zadzwonimy jeśli zdecydujemy się cię obsadzić”. W tych słowach kryje się cała amerykańska mentalność: niby fasada ulepiona z kurtuazji, ale nam nad Wisłą pozwala zrozumieć, że nawet prowizoryczna kurtuazja jest lepsza od otwartej pogardy. Kto nie wierzy, niech przejdzie się na najbliższy posterunek Poczty Polskiej.
PS. Zdziwiłem się i nadal nie rozumiem, czemu pominięto moją ulubioną piosenkę z A Chorus Line, czyli „Nothing”: