Odszedł Miloš Forman. Jego AMADEUSZA obejrzałem w kinie jako ośmiolatek; zabrali mnie Rodzice. Wrażenie było piorunujące, mimo że niewiele rozumiałem.
Potem były ciarki i wielokrotne seanse LOTU NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM i PALI SIĘ, MOJA PANNO. A potem, w wiele lat później, pewne rozczarowanie powrotami do tych filmów; odnajdywanie w nich jakiejś kwaśnej nuty; jakiejś cwaniakującej groteski, na tle której delikatniejsze i mniej "popisowe" dzieła czeskich nowofalowców -- SKLEP PRZY GŁÓWNEJ ULICY, INTYMNE OŚWIETLENIE, SPOSÓB CUTTERA -- jaśnieją jednak mocniej (choć mniej jaskrawo).
Dziś darzę AMADEUSZA wręcz niechęcią za ciągłe granie pod publikę (skuteczne; ludzie wciąż ubóstwiają ten film w sposób dla mnie niepojęty), ale w całej filmografii Formana dwa punkty pozostają dla mnie nie do pobicia: po pierwsze, pojedynki między Jackiem Nicholsonem a Louise Fletcher w LOCIE, a po drugie (tak) CZŁOWIEK Z KSIĘŻYCA, czyli portret autystycznego komika Andy'ego Kaufmana (swoistego anty-Mozarta).
Myślę, że pewne sceny z jego filmów doczekają się wkrótce ostrzału z flanki #metoo (vide pokątne rozbieranie rekrutek do konkursu na miss remizy w PALI SIĘ..., lub słynny monolog Elizabeth McGovern w RAGTIME, wygłaszany z biustem na wierzchu bez żadnej dramaturgicznej potrzeby) -- a inne, te rzadziej oglądane (CZARNY PIOTRUŚ, ODLOT) zostaną odkryte na nowo. I słusznie.
Dla mnie Forman pozostaje geniuszem popisowej, czasem agresywnej reżyserii -- ale i wcielonym typem dziko utalentowanego wschodnioeuropejczyka, który dopiero w amerykańskim słońcu odnalazł ukontentowanie -- i do końca swych dni promieniował na zewnątrz godną pozazdroszczenia energię nasyconego sybaryty. (To nie przypadek, że jego VALMONT był bohaterem pozytywnym.)
Spójrzcie na jego twarz w epizodach aktorskich w ZGADZE Nicholsa i ZAKAZANYM OWOCU Nortona. To był facet spełniony. Tę samą nutę zaspokojonego apetytu na życie, jaki potrafiła rozniecić wyłącznie systemowa opresja, a zaspokoić mógł tylko American Dream, widać było także w oczach "imiennika à rebours" Formana, czyli Czesława Miłosza. Patrząc na nich można było tylko powiedzieć: "Kto geniuszowi zabroni?".
Miloš Forman był geniuszem i szczęściarzem. Wylosował nie jeden, ale dwa losy na loterii: talentu i utrafienia w swój czas w skali globalnej. W tym sensie miał farta większego, niż bohaterowie, których sobie ukochał -- zarówno bowiem Mozart, jak i Francisco Goya, a także Andy Kaufman, Larry Flynt i Coalhouse Walker, Jr. z RAGTIME'u potykali się z rzeczywistością za ciasną na ich wizje, apetyty i aspiracje; zdeterminowaną, by ich zmiażdżyć.
Potem były ciarki i wielokrotne seanse LOTU NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM i PALI SIĘ, MOJA PANNO. A potem, w wiele lat później, pewne rozczarowanie powrotami do tych filmów; odnajdywanie w nich jakiejś kwaśnej nuty; jakiejś cwaniakującej groteski, na tle której delikatniejsze i mniej "popisowe" dzieła czeskich nowofalowców -- SKLEP PRZY GŁÓWNEJ ULICY, INTYMNE OŚWIETLENIE, SPOSÓB CUTTERA -- jaśnieją jednak mocniej (choć mniej jaskrawo).
Dziś darzę AMADEUSZA wręcz niechęcią za ciągłe granie pod publikę (skuteczne; ludzie wciąż ubóstwiają ten film w sposób dla mnie niepojęty), ale w całej filmografii Formana dwa punkty pozostają dla mnie nie do pobicia: po pierwsze, pojedynki między Jackiem Nicholsonem a Louise Fletcher w LOCIE, a po drugie (tak) CZŁOWIEK Z KSIĘŻYCA, czyli portret autystycznego komika Andy'ego Kaufmana (swoistego anty-Mozarta).
Myślę, że pewne sceny z jego filmów doczekają się wkrótce ostrzału z flanki #metoo (vide pokątne rozbieranie rekrutek do konkursu na miss remizy w PALI SIĘ..., lub słynny monolog Elizabeth McGovern w RAGTIME, wygłaszany z biustem na wierzchu bez żadnej dramaturgicznej potrzeby) -- a inne, te rzadziej oglądane (CZARNY PIOTRUŚ, ODLOT) zostaną odkryte na nowo. I słusznie.
Dla mnie Forman pozostaje geniuszem popisowej, czasem agresywnej reżyserii -- ale i wcielonym typem dziko utalentowanego wschodnioeuropejczyka, który dopiero w amerykańskim słońcu odnalazł ukontentowanie -- i do końca swych dni promieniował na zewnątrz godną pozazdroszczenia energię nasyconego sybaryty. (To nie przypadek, że jego VALMONT był bohaterem pozytywnym.)
Spójrzcie na jego twarz w epizodach aktorskich w ZGADZE Nicholsa i ZAKAZANYM OWOCU Nortona. To był facet spełniony. Tę samą nutę zaspokojonego apetytu na życie, jaki potrafiła rozniecić wyłącznie systemowa opresja, a zaspokoić mógł tylko American Dream, widać było także w oczach "imiennika à rebours" Formana, czyli Czesława Miłosza. Patrząc na nich można było tylko powiedzieć: "Kto geniuszowi zabroni?".
Miloš Forman był geniuszem i szczęściarzem. Wylosował nie jeden, ale dwa losy na loterii: talentu i utrafienia w swój czas w skali globalnej. W tym sensie miał farta większego, niż bohaterowie, których sobie ukochał -- zarówno bowiem Mozart, jak i Francisco Goya, a także Andy Kaufman, Larry Flynt i Coalhouse Walker, Jr. z RAGTIME'u potykali się z rzeczywistością za ciasną na ich wizje, apetyty i aspiracje; zdeterminowaną, by ich zmiażdżyć.
Zmiażdżyć... trochę jak siostra Ratched swoich pacjentów. I to dlatego eksplozja radości z pokazania środkowego palca wszystkim tyranom i tyraniątkom tego świata rozsadza LOT NAD KUKUŁCZYM GNIAZDEM i jego widzów do dnia dzisiejszego. Forman wiedział, o czym opowiada: dla Amerykanów Ratched mogła być " metaforą establishmentu", ale każde wschodnioeuropejskie oko rozpozna w niej zagęszczony destylat każdej chamskiej sklepowej i każdego plującego jadem urzędasa z przekąsem informującego, że "jest kolejka, obywatelu", jaki kiedykolwiek zasiadł za wszechwładnym "okienkiem" za Żelazną Kurtyną.
Forman rozbił "okienko" i dał urzędasowi w zęby. Wzbił się ponad system siłą własnych mięśni. I za to mu wieczna chwała, podziw i szacunek.
RIP.