Raimi, podobnie jak David Cronenberg, jedynie markuje człowieczeństwo własnych bohaterów – przydziela im pewien zestaw cech, które pozwalają nam przewidzieć ich działania, ale niekoniecznie każe z nimi sympatyzować, czy naprawdę się o nich lękać (w trakcie seansu lękamy się bardziej o siebie, niż o nich). I tak Christina jest charakteryzowana od początku filmu poprzez swą rezolutność: gdy widzimy ją po raz pierwszy, słucha w samochodzie kursu poprawnej wymowy; zaraz potem stara się w pracy o awans. Kiedy dużo później decyduje się złożyć krwawą ofiarę z własnego kota (jasnowidz zasugerował, że może ją to uwolnić od klątwy), jej decyzja nie jest dla Raimiego przedmiotem współodczuwania, ale dowcipu. Christina chwyta za nóż i zaczyna szeptać: Kici, kici… – a my wybuchamy śmiechem, który uwięźnie nam w gardle już w następnym ujęciu (o czym dobrze wiemy!). Każdy koszmar jest w tym filmie redukowalny do żartu i dlatego bohaterka (jakkolwiek posiniaczona) nigdy nie jest naprawdę zdruzgotana (po jednej z upiornych wizyt zaczyna dla uspokojenia objadać się lodami, na wzór Bridget Jones).
(...)
Zmieniona wersja całości tekstu znajduje się w styczniowym numerze miesięcznika "Kino" (kliknij tutaj).
Nie czekając na Avatara (Cameron), proponuję następujące – czysto subiektywne a jednak bezczelnie przekonane o własnej słuszności i jedyności – podsumowanie kinowego roku 2009. Najpierw dziesiątka najlepszych w porządku wartościującym, potem moje prywatne nagrody w poszczególnych kategoriach. Zapraszam do obrzucania mnie obelgami za stronniczość – filmów proszę jednak nie obrażać! A zatem:
To był rok rozbuchanych fantazji i snujących je odważnych marzycieli. Hitler ginął od kuli Tarantino; Philippe Petit spacerował pomiędzy wieżami WTC, tak jakby wciąż stały na dolnym Manhattanie; Amy Adams nie tyła ani grama po spożyciu 500 dań Julii Child, a J.J. Abrams zrestartował Star Treka. I choć niejaka Koralina Jones twierdzi, że „sny nie są niebezpieczne”, to właśnie zlekceważone arcydzieło Henry'ego Selicka ujawniło ich mroczną podszewkę (dosadniej od Białej wstążki!). Uparte śnienie musi się skończyć zaszyciem oczu parą guzików. Co powiedziawszy, kino śni dalej. I tak właśnie ma być.
Duża feminizacja tytułów (Koralina, Vicky, Cristina, Serafina…!) podpowiada, że w 2009 to kobiety były górą na ekranie – czego najbardziej spektakularnym dowodem jest oczywiście zemsta, jaką u Tarantino zgotowała nazistom niejaka Shosanna Dreyfus. Ponadto: Agnès Jaoui jak zawsze dowcipnie i bez ideologii pytała, czy feminizm nie ma nazbyt wysokiej ceny, a Hope Davis nawiedzała życie zeświecczonej rodziny Colina Firtha tak uparcie, że pytania eschatologiczne w końcu musiały się w niej doczekać odpowiedzi.
Koralina Jones i Serafina Louis zaszły najdalej na ścieżce ku zatracie w bagnie własnych fantazmatów, choć małżeństwo z Mendesowej Drogi do szczęścia – ze swym Czechowowskim marzeniem wyjazdu „do Paryża!” – nie pozostawało w tyle. Koralina była jednak najradykalniejsza: wyśniła świat, w którym narcystyczna dziecięca fantazja bycia-w-centrum-uwagi stała się zasadą organizującą. W tym sensie jest Koralina pisarką bez pióra – powtarza gest każdego twórcy, tyle że – miast eksplorować – zatraca się we własnej fantazji.
Ale i tak najwybitniejszym aktorskim filmem roku pozostaje melancholijny poemat Jamesa Graya pt. Dwie kochanki, który nie doczekał się u nas nawet dystrybucji płytowej. Gray jest pupilem krytyki francuskiej, ma też wierną grupę wyznawców w Stanach – już Królowie nocy (2007) byli znakomici – a u nas wciąż ani widu, ani słychu po jego najlepszym filmie. Dwie kochanki, spazmatycznie przygnębiający melodramat osnuty wokół „Białych nocy” Dostojewskiego, to film o tym samym, o czym w sposób sztuczny i cyniczny opowiada (500) dni miłości, czyli o niedopasowaniu do obiektu miłości. Joaquin Phoenix gra outsidera z sąsiedztwa (Brighton Beach, terytorium Graya), który może wybrać między przygodą a statecznością – tylko po to, by odkryć na końcu że nawet sama możliwość takiego wyboru była iluzją. Gray jest mistrzem stylizacji; zdjęcia Joaquína Baca-Asaya zdumiewają nienarzucającym się pięknem i efektywnością – trudno zapomnieć pierwszą wycieczkę bohatera na nocny, złotawy, ociekający pieniędzmi Manhattan (Phoenix wygląda w tych scenach jak przybysz z obcej planety; przybysz zakochany w Ziemiance).
Jeśli był to rok kinowych marzycieli, to byli to niemal bez wyjątku marzyciele ukarani. Tylko Tarantino się upiekło – wszyscy inni (na czele z Koraliną i bohaterem Dwóch kochanek) musieli gorzko zapłacić za chwilowy poddaństwo wobec fantazji: udającej prawodawczynię uzurpatorki, żywiącej się ludzkimi aspiracjami.
Rewers. Znakomity, dziwny, symptomatyczny. Po Lankoszu spodziewam się odtąd najlepszego.
Zaczyna się od socrealu jako festiwalu ciała: mięśnie sportowców w kronice filmowej, nienasycenie dyrektora, zdrowie i młodość wylewające się z propagandowych plakatów. Seksualna fiksacja dziewiczej bohaterki znajduje idealny obiekt w ubeku Dorocińskim – scena erotyczna między tą dwójką jest rewelacyjna: przemoc, znój (łyk wody w trakcie), plus przebłyskująca twarz dyrektora – chuć w stanie czystym, z całą swą ekscytacją i pustką post factum (jednocześnie przeintelektualizowana Sabina nie może się powstrzymać i przez cały czas myśli).
Rozczarowanie i konfuzja inicjacji seksualnej zostają przekute w fantazmatyczne niemal utożsamienie Falskiego z przemocą państwa. Sabina ma wiele wspólnego z Carol ze Wstrętu (1965) Polańskiego: seksualna niepewność dolewa oliwy do ognia (czyli do wyznania Falskiego) i owocuje wysoce nieprawdopodobnym i histerycznym morderstwem.
W ogóle cały film ma moc fantazmatu – snu ofiary komunizmu o systemie jako uwodzicielu. Morderstwo ma w tym śnie moc oczyszczającą, mimo że konsekwencje uwiedzenia nie są odrzucone (syn Sabiny powracający po latach ze Stanów). Sabina zapala świeczkę na schodach Pałacu Kultury – na grobie swego (jedynego?) kochanka – a Nina Simone śpiewa w tle, że „jestem tylko duszą pełną dobrej wiary, / Boże, obym nie została źle zrozumiana”.
Jeśli potraktować Rewers jako emanację pewnego stanu ducha społeczeństwa polskiego, to jest to przede wszystkim filmowy egzorcyzm nad przeszłością. Bestia była Bestią i należało ją zabić, ale miłość Pięknej ostatecznie przekształca Bestię (po latach) w Królewicza – w tej wersji w homoseksualnego syna: męskiego, pięknego, kochającego – ale i mieszkającego gdzie indziej; w Nowym Jorku. Czy sens Rewersu polega na tym, że zły system spłodził pośmiertne piękno – ale że przetrwa ono tylko jedno pokolenie…? Ciekawe, że kiedy kochanek Dorocińskiego rozmawia z Sabiną, ten tłumaczy na polski wszystkie jego kwestie prócz jednej: „Ask her if I can call her mom”.
PS. Poziom reżyserii aktorów jest odświeżająco wysoki: Lankosz potrafi jeść ciastko i je zachowywać, w tym sensie że jego bohaterowie są typami (Sabina Agaty Buzek zbliża się do karykatury; także dzięki sposobom, w jaki oświetla jej twarz i sylwetkę Koszałka), ale są także czymś więcej – wydają się faktycznie zamieszkiwać czarno-białą przestrzeń tego filmu; czują się w niej u siebie.
Podróż ku lepszemu przez zdewastowaną Amerykę to koncept stary jak „Grona gniewu” Steinbecka i nowy jak „Droga” McCarthy’ego. Zanim obejrzymy ekranizację tej ostatniej, mamy „Zombieland”: komedię żywiąca się filmową padliną, czyli tzw. zombie-movie. Kto widział cokolwiek z „Żywymi trupami” w tytule („Noc”, „Świt”, „Zmierzch” – nieważne) ten wie, o co chodzi.
Świeżość filmu Rubena Fleischera nie polega na komediowej tonacji (vide mistrzowski „Wysyp żywych trupów”), ale na wprowadzeniu dwóch przednich pomysłów. Po pierwsze, zombie potrafią w tym filmie bardzo szybko biegać, co stanowi novum po dekadach niezdarnego człapania. Po drugie: uciekający nad Pacyfik kwartet bohaterów jest tak skonstruowany pod względem płciowym i wiekowym, że staje się pod koniec metaforyczną rodziną (dla jasności: to Woody Harrelson jest tu dzieciakiem).
Elementy niepokojące przeplatają się ze śmiesznymi, ale pod spodem tunel kopią okropne błędy – konstrukcja się sypie. Fleischer chce zachować ciastko (np. wzbudzić litość nad tragedią Harrelsona) i je dowcipnie zjeść (tę samą tragedię kwituje głupią kwestią: „Nie płakałem tak od «Titanica»!”). Ostatecznie musimy ratować, co się da: na przykład zagadkową sekwencję oddającą hołd „Mechanicznej pomarańczy”: oto bohaterowie urządzają orgię niszczenia, taśma zwalnia, a w tle wybucha uwertura do „Wesela Figara” Mozarta. Dla takich scen – i dla rewelacyjnie kanciastego Jesse’ego Eisenberga! – warto ten film obejrzeć.
(Tekst ukazał się w drukowanej edycji "Przekroju"; nr 48/09, s. 60)
b. 1982; Film critic and translator; contributor to "RogerEbert.com" and other websites. He wrote the first Polish monograph of Terence Davies. Together with Kuba Mikurda, he published a book-long interview with Guy Maddin. His translation of J. Hoberman and Jonathan Rosenbaum's "Midnight Movies" was published in 2011.