Garść nowych ocen w Tetryckiej tabelce: Jestem miłością, Wall Street: Pieniądz nie śpi, Tetro, Jestem twój i kilka innych.
26 września 2010
23 września 2010
"Doktorant w maśle"
W dzisiejszej „Gazecie Wyborczej” (23 września, s.19) pojawiło się ciekawe opowiadanie science-fiction pióra prof. Jana Hartmana z Uniwersytetu Jagiellońskiego, pt. „Doktorant w maśle”. Zaczyna się od wspomnienia osobistego szczęścia (autor w roku 1990 dostał się na studia doktoranckie na UJ) i surowej reprymendy: „(…) dzisiaj statusem doktoranta otrzymującego stypendium cieszy się znacznie więcej ludzi. Niechaj nie narzekają. I niechaj nie narzekają ci, którzy stypendium nie dostają. Nie może ich starczyć dla wszystkich”.
Główną tezą tekstu jest twierdzenie, że doktoranci w Polsce mają się (vide tytuł) jak pączki w maśle i że „małe są [ich] zalewane piwem smuteczki”, a sytuacja w naszym kraju – jeśli idzie o studia doktoranckie – jest „niezła” i „doprawdy nie wypada już żądać więcej”. Cóż: jeśli ktoś był doktorantem dwadzieścia lat temu i zachował tak wiele nostalgicznych wspomnień z tego okresu („miałem z żoną pokoik w akademiku”; „pracowałem na planie Listy Schindlera”), jego ocena faktycznej sytuacji dzisiaj, w roku 2010, może być nieco spaczona.
Studia doktoranckie na uczelniach państwowych w Polsce są (w przeważającej części) upokarzającym, łamiącym ducha doświadczeniem przede wszystkim dlatego, że ich instytucjonalny kształt całkowicie rozmija się z ideowymi deklaracjami wypowiadanymi od niechcenia przez tych, którzy doktoraty mają już dawno za sobą i pisali je w innych warunkach społeczno-ekonomicznych. W tekście Hartmana możemy m.in. przeczytać, że „oczekiwanie, iż doktorant będzie się cieszył pełnią praw pracowniczych, jest nieskromne i egoistyczne” – sformułowanie o tyle ciekawe, że ustawia dyskusję w paradygmacie rodzicielsko-wychowawczym, a nie interesownym: a tylko ten ostatni może stać się punktem wyjścia do pragmatycznej dyskusji o najlepszych dostępnych rozwiązaniach.
Co mam na myśli pisząc: „interesowny”? Bardzo prostą rzecz: studia doktoranckie są (powinny być!) rodzajem kontraktu. Ponadprzeciętnie zdolna i głęboko zainteresowana danym przedmiotem jednostka oferuje instytucji naukowej cztery lata swojej pracy, potencjalnie przyczyniając się do przyszłego wzrostu owej instytucji. Instytucja w zamian oferuje jednostce częściową opiekę finansową, przewodnictwo naukowe i ewentualność zatrudnienia, jeśli jednostka wykaże się wystarczającą pracowitością, talentem i determinacją. W układzie tym nie ma nic wzniosłego ani romantycznego – jest wymianą dóbr – i dopiero na jego pomyślnym przeprowadzeniu można ewentualnie budować wizję trwałego wkładu do danej dziedziny nauki (co jest najwyższą i ostateczną aspiracją każdego naukowca, choć bynajmniej nie warunkiem sine qua non jego owocnej pracy zawodowej).
Bolączką studiów doktoranckich w Polsce jest (1) nadmierna ilość studentów przyjmowanych na owe studia; (2) całkowity chaos programowy obowiązujących doktoranta przedmiotów, wymyślanych zgodnie z zasadą: „Profesorowi Pimce brakuje kursu do pensum, niech zrobi coś z doktorantami”; (3) brak etosu opartego na etyce wysiłku i gratyfikacji; (4) brak przygotowania doktorantów do konkurowania na międzynarodowym rynku akademickim; (5) feudalny – stanowiący zaszłość komunizmu – stosunek (niektórych) profesorów do swoich doktorantów i (niektórych) doktorantów do swoich profesorów.
Hartman kilkakrotnie używa słowa „umasowienie” w kontekście studiów doktoranckich – i zdaje się nie dostrzegać, że to właśnie ono jest sednem problemu. Jeśli na studia doktoranckie w danym roku niewielki instytut przyjmuje 10 osób, to nie tylko jest to gwarancja tego, że najzdolniejsi z tej dziesiątki stracą realne szanse na stypendium w należytej wysokości, ale i tego, że cała dziesiątka studiów tych nie skończy. Fakt, że studia doktoranckie są traktowane w naszym kraju jako „logiczne następstwo” studiów magisterskich przez tak wielu kandydatów i przez tak liczne instytuty, jest przekleństwem i aktem pychy zarazem. Pychy zgubnej, która koniec końców obniży poziom usług świadczonych przez uniwersytety.
Na studia doktoranckie winna być przyjmowana minimalna liczba najlepszych kandydatów. Każda przyjęta osoba winna dostawać godziwe stypendium – które „godziwe” będzie właśnie dlatego, że nie rozproszy się go na dziesiątki przypadkowych osób. Kto na studia doktoranckie się nie dostanie – niech za nie płaci; może to okaże się wystarczającym bodźcem pozwalającym takiej osobie dorównać otrzymującym stypendia kolegom i koleżankom (albo ich wręcz prześcignąć).
Tekst Hartmana jest smutnym dowodem na zaszczepiony tak wielu wychowankom poprzedniego ustroju feudalizm akademicki. Niewiele dzieli logikę autora od prastarej, atawistycznej logiki wojskowej kocówy: „Chce być jednym z nas? – Niech cierpi!” W roku 1990 ów anty-etos nie raził zapewne tak bardzo, ale dziś – jeśli polskie uczelnie państwowe w ogóle myślą o konkurowaniu z zagranicznymi – tylko przejście do wolnorynkowej logiki kształcenia najlepszych może przynieść jakiekolwiek dalekosiężne efekty.
Umasowione doktoraty owocują miazmatycznym uczuciem złudnego bezpieczeństwa zmieszanego z atrofią – nie myli się Hartman nazywając wyśnioną przez siebie wizję „doktorantem w maśle”. Nie chodzi jednak o to, by doktorantowi było ciepło i żeby obrastał tłuszczem – idzie o to, by w jego lodówce nie zabrakło ani masła, ani chleba. Wówczas, zamiast chałturzyć na prawo i lewo – obniżając zarazem poziom własnej naukowej pracy – mógłby on/ona skupić się na pracy naukowej i stać się dla uczelni tym cenniejszym (używam tego słowa celowo i z dumnym przytupem zapamiętałego merkantylisty) nabytkiem.
22 września 2010
Matka Teresa od kotów (2010, Sala)
Ocena: **
Matka Teresa od kotów jest wystarczająco niepokojąca, by zbałamucić i nie dość prawdziwa, by przetrwać. Film o tak starannej konstrukcji siłą rzeczy błyszczy na naszym graciarskim podwórku, ale ten połysk nie przekłada się na rzeczywistą wartość.
Łatwizna polega na umieszczeniu w centrum akcji zabójstwa dokonanego w moralnej próżni. Jest to najwygodniejszy skrót do zdobycia plakietki z napisem „bezlitosna wiwisekcja zła”, a jednocześnie posunięcie wysoce ryzykowne. Pierwszym wybitnym filmem na ten temat było bodaj Pretty Poison (1968) Noela Blacka; pierwszym arcydziełem: Badlands (1973) Malicka. Ostatnio amoralny mord staje się pieszczochem kina artystycznego (największa w tym zasługa Michaela Hanekego, który w Funny Games [1997] pokazał, że nie trzeba się trapić takimi bzdetami jak motywacja, postać, psychologiczne i sytuacyjne prawdopodobieństwo, etc).
Sala nie zrobił filmu eksploatacyjnego – a tym właśnie: intelektualnym exploitation, jest twórczość Hanekego – ale jego Matka Teresa… jest zbyt zajęta nabijaniem sobie punktów za „skomplikowanie”, by dostarczyć solidnych podstaw, na których komplikacje mogłyby się wspierać. Film sugeruje multum możliwych motywów dla zbrodni – od seksualnych po diaboliczne – ale nie kłopocze się odpowiedzią na najprostsze pytania, w typie: skąd się wzięła Teresa…? Dlaczego ubiera się i maluje tak starannie; tak grzecznie? Ułożona Ewa Skibińska i znoszony Mariusz Bonaszewski (w roli Huberta) to najbardziej niewiarygodna para w kinie ostatnich lat, a ich więź wyjaśniona zostaje jedynie dwiema żenującymi scenami erotycznymi – jedna polega na dyszeniu w ucho, druga nakręcona jest przez wymyślny filtr z rozmazanych traw, który zrobiłby furorę wśród fanów sagi Zmierzch (2008–?).
Mimo, że pieczołowitość realizacji i montażu uruchamia w recenzencie odruch obronny (tak rzadko mamy do czynienia z rodzimym filmem o podobnej zmyślności), koniec końców bardzo trudno jest ukryć rozczarowanie. Czy naprawdę sztuka ma polegać na stawianiu trudnych pytań i sięganiu po gotowe odpowiedzi w typie „wykorzystywanie seksualne”, „Afganistan”, „przemoc w rodzinie”…? Sala kokietuje w wywiadach rzekomą powściągliwością w stawianiu diagnoz, ale jego film stanowi całość zbyt wiotką, by udźwignąć cokolwiek poza banałami. Obrońcy filmu będą twierdzić, że na tym polega reżyserska strategia: że idzie właśnie o kumulację półprawd, która mówi coś o otaczającym nas, ulepionym z półprawd świecie. Dla mnie jednak film musi przede wszystkim dowieść własnej nośności i dyscypliny, bym mógł rzucić się w podobne interpretacje.
Jak nie znoszę Hanekego, tak uważam go za wybitnego reżysera. O Sali na razie nie mogę powiedzieć niczego podobnego. Bałamucić też trzeba umieć.
17 września 2010
Nowa forma krytyki fimowej; odc. 2
Oto kontynuacja cyklu zapoczątkowanego tutaj. Tym razem wziąłem na warsztat tytułową piosenkę z musicalu Faceci i laleczki, który w 1955 sfilmował Joseph L. Mankiewicz. Wersja piosenki tytułowej, jakiej użyłem, pochodzi z broadwayowskiego wznowienia z roku 1992.
Proszę o wyrozumiałość i… dobrej zabawy!
Lyrics | Bobbie, Walter - Guys and Dolls lyrics
13 września 2010
Jej droga (2010, Žbanič)
Ocena: ***
Luna (Zrinka Cvitesic) i Amar (Leon Lucev) są parą zamieszkałą w Sarajewie. Ona pracuje jako stewardessa, on jako kontroler lotów. Powojenny świat, w którym żyją, wydaje się wyleczony i zagojony – ale co rusz objawia się jakaś blizna. Amar pije; Luna żyje wspomnieniem domu, z którego została wypędzona. Mimo, że bohaterka wykonuje nowoczesny i – przynajmniej symbolicznie – otwarty na świat zawód stewardessy, nigdy nie widzimy miast, do których podróżuje. Jest tak, jakby przeszłość przywiązała ludzi do ich ziemi mocnymi postronkami.
Luna (Zrinka Cvitesic) i Amar (Leon Lucev) są parą zamieszkałą w Sarajewie. Ona pracuje jako stewardessa, on jako kontroler lotów. Powojenny świat, w którym żyją, wydaje się wyleczony i zagojony – ale co rusz objawia się jakaś blizna. Amar pije; Luna żyje wspomnieniem domu, z którego została wypędzona. Mimo, że bohaterka wykonuje nowoczesny i – przynajmniej symbolicznie – otwarty na świat zawód stewardessy, nigdy nie widzimy miast, do których podróżuje. Jest tak, jakby przeszłość przywiązała ludzi do ich ziemi mocnymi postronkami.
(…)
Całość tekstu na łamach „Przekroju”.
8 września 2010
Starość 20-latków: Nowe Hollywood dzisiaj
Francuska Nowa Fala, której rewolucja polegała na przejęciu kina przez kinofilów, skończyła właśnie pół wieku. Analogiczne – i czołobitne – wobec Nouvelle Vague kino Nowego Hollywood za kilka lat będzie świętować ten sam jubileusz (jeśli za symboliczne jego narodziny uznać premierę Bonnie i Clyde’a (1967) Arthura Penna). O ile obie rocznice stanowią świetny pretekst do podniosłego zdmuchiwania urodzinowych świeczek (i organizowania retrospektyw, takich jak ta godardowska na wrocławskiej Erze Nowe Horyzonty), o tyle warto zapytać, co naprawdę mamy na myśli, kiedy śpiewamy mechanicznie „Sto lat”. Czy pragniemy więcej tego samego? Powrotu kina do lat jego świetności, jak zwykło się określać lata 60. i 70.? A może nowych filmów podpisanych legendarnymi nazwiskami: Coppola, Spielberg, Lucas, Scorsese, De Palma?
(…)
Całość tekstu na łamach „Przekroju”.
Tetro (2009, Coppola)
Ocena: **1/2
Ulotność Tetra chwilami pracuje na jego korzyść. Z jednej strony Coppola rzeźbi w swym ulubionym kruszcu, czyli w potraktowanych z operową przesadą relacjach rodzinnych – dlatego dramaturgiczne puste miejsca służą widzowi za rodzaj oddechu od pompy i zadufania, jakie widoczne są na przykład w baletowych partiach Tetra. Z drugiej strony niezborność filmu z wieloma czysto szkicowymi scenami i zupełnie niezgranym zespołem aktorskim może irytować.
Ulotność Tetra chwilami pracuje na jego korzyść. Z jednej strony Coppola rzeźbi w swym ulubionym kruszcu, czyli w potraktowanych z operową przesadą relacjach rodzinnych – dlatego dramaturgiczne puste miejsca służą widzowi za rodzaj oddechu od pompy i zadufania, jakie widoczne są na przykład w baletowych partiach Tetra. Z drugiej strony niezborność filmu z wieloma czysto szkicowymi scenami i zupełnie niezgranym zespołem aktorskim może irytować.
(…)
Całość tekstu na łamach „Przekroju”.
6 września 2010
Klatka po klatce: Salt (2010, Noyce)
Ocena: ***
Bohaterki grane przez Angelinę Jolie noszą często krótkie, jednosylabowe nazwiska o melodycznej sile ciosu w szczękę: Smith, Croft, Salt. Co ciekawe, nazwiska te służą za tytuły jej filmów – zupełnie jakby najlepszym opisem tego, co zawierają, było odesłanie do samej ich bohaterki, a nie do wydumanej metafory.
Bohaterki grane przez Angelinę Jolie noszą często krótkie, jednosylabowe nazwiska o melodycznej sile ciosu w szczękę: Smith, Croft, Salt. Co ciekawe, nazwiska te służą za tytuły jej filmów – zupełnie jakby najlepszym opisem tego, co zawierają, było odesłanie do samej ich bohaterki, a nie do wydumanej metafory.
(…)
Całość tekstu na portalu „Stopklatka”. Zapraszam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)