5 marca 2018
4 marca 2018
Jestem najlepsza. Ja, Tonya (2017, Gillespie)
JESTEM NAJLEPSZA. JA, TONYA to film brawurowy. Ba, mało powiedziane. To film, który brawurą mógłby obdzielić ze cztery inne filmy. Craig Gillespie opowiada historię Tonyi Harding niezwykle kinetycznie: nie ma sceny, w której kamera nie doskakiwałaby do czyjejś twarzy, ewentualnie nie ślizgałaby się między ostrzem łyżwy a taflą lodowiska lub nie krążyła wokół Tonyi z energią godną wizualnych piruetów z CZARNEGO ŁABĘDZIA Aronofsky'ego.
Kreska jest gruba, tempo zawrotne, soundtrack kipi od hitów używanych niczym przecinki, a co dwie-trzy minuty pada tzw. zinger, czyli mistrzowska linijka, której nie da się zapomnieć. Aktorstwo jest świetne i mocne; niuansów jest mniej niż mocnych uderzeń po gębie (raz widza, raz bohaterów).
Chwilami jest, cóż, *za bardzo*. (Palkowski to przy Gillespiem narracyjny asceta.)
Ale nie ma co kryć: film chwyta i płynie. Poza świetną Margot Robbie (przypominającą młodą Kathleen Turner) i popisową Allison Janney (będzie Oscar, choć wolałbym, żeby powędrował do Laurie Metcalf), jest jeszcze Paul Walter Hauser jako półgłówkowaty suseł-spaślak (wyglądający, jakby dopiero co przebudził się ze snu, który będzie rozkminiał przy piwie przez następne dwa dni), Sebastian Stan jako uroczy brutal i poczciwiec w jednym, a wreszcie dawno nie widziany przeze mnie Bobby Cannavale w roli najbardziej ironicznego z członków greckiego chóru komentującego akcję. Całość jest miłosnym, groteskowym miłosnym listem pod adresem white trashu, determinacji i popapranej amerykańskiej psyche. Bardzo warto.
Ocena: 7/10
3 marca 2018
Lady Bird (2017, Gerwig)
Od piątku na polskich ekranach jest już LADY BIRD: najlepszy jak dotąd film, jaki widziałem w 2018 roku i powód, dla którego w kategorii Najlepsza Reżyseria będę z niedzieli na poniedziałek trzymał kciuki za Gretę Gerwig.
Ten film o dorastającej młodej dziewczynie z Sacramento, dla której cały świat staje się nagle gorsetem, a wszelkie obietnice szczęścia wydają się zbyt odległe i/lub kosztowne, by mogły dotyczyć jej życia, jest jednocześnie jednym z najlepszych portretów relacji matka-córka, jaką widziałem na ekranie. Ojciec też tu jest (gra go świetny Tracy Letts, ujawniający dokładnie tyle rozpaczy i desperacji człowieka znienacka niepotrzebnego amerykańskiej ekonomii, by złamać serce wyłącznie uważnym widzom), ale główny mecz rozgrywa się tu między Saoirse Ronan a Laurie Metcalf -- obydwie zasłużyły na Oscary.
Każdy gest czułości między tymi dwiema kobietami niesie ze sobą niechciany balast, bolesny i kolczasty: troska plącze się z resentymentem, czułość z zagniewaniem, strach z potrzebą akceptacji. Całość nakręcona jest w krótkich sztychach: dowcipnych ale nie cwaniackich, przeszywających i dyskretnych jednocześnie. Nikomu (nawet katolickim zakonnicom uczącym w szkole bohaterki) nie dostają się tu łatwe bęcki pod publiczkę -- a finał, w którym bohaterka nagle rozpoznaje wartość ciasnego świata, z którego się wyrwała (ale pozostanie w którym równałoby się odrzuceniu wyzwania, jakim jest jej talent i wrażliwość), miesza słodycz z goryczą w nieprawdopodobnie efektowny sposób.
Gerwig, która pracowała z Noah Baumbachem, Whitem Stillmanem i Joe Swanbergiem, i która jawnie inspiruje się francuską Nową Falą (bohater Timothee Chalameta ma amatorską kapelę dzięlącą nazwę z debiutanckim filmem Maurice'a Pialata) mówi w tym filmie całkowicie własnym głosem: nie tylko udało jej się udatnie skrzyżować CZTERYSTA BATÓW z BREAKFAST CLUBEM, ale przy okazji wskoczyć na poziom zupełnie nowy, Gerwigowy par excellence. Brawo!
Ocena: 10/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)