26 października 2018

Pierwszy człowiek (2018, Chazelle)



PIERWSZY CZŁOWIEK to trzeci z kolei film Damiena Chazelle'a, w którym bohaterem jest balansujący na granicy autyzmu młody mężczyzna o wielkiej ambicji, płacący druzgocącą cenę za osiągnięcie szacunku w oczach świata.
Dla Andrew z WHIPLASHA taką ceną był fizyczny i psychiczny łomot od kipiącego agresją pedagoga; dla Sebastiana z LA LA LAND weksel opiewał na miłość życia, poświęcaną w imię skupienia się na karierze jazzowej (pojętej jako rodzaj zakonnej misji na rzecz niszczejącego świata przed-cyfrowego, którego odnowicielem -- z jakiejś przyczyny -- miał być ładny, biały hipster z L.A.).
Z kolei dla Neila Armstronga w PIERWSZYM CZŁOWIEKU (ten tytuł...! ni mniej, ni więcej...!) ceną staje się brutalny reżim psychiczny i fizyczny, jakiemu poddany zostaje pierwszy w historii spacerowicz po srebrnym globie. Sceny kosmicznych lotów są tu nakręcone przez fachurę Chazelle'a jako popisowe arie na roztrzęsioną kamerę i chirurgicznie precyzyjny montaż, robiące wrażenie maestrią, ale pozbawione oparcia w scenach ziemskich. Ludzkie ciała są w najbardziej dynamicznych momentach PIERWSZEGO CZŁOWIEKA traktowane z obojętnością, jaką żywi zapewne shaker wobec tłukących się w jego wnętrzu kostek lodu -- trudno jednak przejmować się posiadaczami tych ciał, skoro żadnego z nich tak naprawdę nie poznajemy.
Trwający 142 minuty film, rozegrany na biegunach szeptanym i ryczącym (szepczą ludzie, ryczą maszyny), wieje potworną nudą. Chazelle stąpa wokół swych bohaterów tak ostrożnie, po czym ciska nimi w przestrzeń z taką bezceremonialnością, że widz nie ma jak zakorzenić się w przedstawionym świecie. Co więcej, szkolny sposób scenariuszowy, w jaki Chazelle pożytkuje ojcowską żałobę Armstronga w funkcji narracyjnej ramy, jest niemal obsceniczny w swym utylitarnym banale (film sugeruje, że praca żałoby kończy się wraz z zapewnieniem sobie miejsca w annałach ludzkiej historii: tak jakby ból straty miał automatycznie cofać się w obliczu majestatu bohaterskiego czynu).
Ryan Gosling jest idealnym aktorem dla Chazelle'a: po jego ładnej buzi przez dwie godziny z okładem błąka się uśmiech, który na tym błądzeniu poprzestaje -- nie ma tu ani jednej sceny, w której czulibyśmy, że Armstrong faktycznie ożywa (i nie, nie ma to nic wspólnego z katatonią żałoby, użytej tu -- powtarzam -- wyłącznie jako wytrych dla zaokrąglenia konstrukcji dramatycznej) 
Martwota tego filmu sprawiła, że bardzo zatęskniłem do PIERWSZEGO KROKU W KOSMOS (1983) Philipa Kaufmana; najwspanialszego ekranowego fresku o podboju kosmosu -- i zarazem najpełniejszego dowodu na to, jak obfite iskry zaczynają strzelać, ilekroć niesiony fantazją młodego narodu, smarkaty, dzielny i butny Jankes dotyka gwiazd.

25 października 2018

Tajemnice Silver Lake (2018, Mitchell)


TAJEMNICE SILVER LAKE Davida Roberta Mitchella (autora przebojowego COŚ ZA MNĄ CHODZI) to nastrojowy, hipsterski neo-noir, w którym popkultura nosi cechy spiskowego kalamburu, a Los Angeles widziane przekrwionymi oczymia Andrew Garfielda (grającego na nucie oscylującej gdzieś między Hamletem, Piotrusiem Panem, a Philipem Marlowe'em) jawi się jako pleśniejąca od środka bombonierka, wypełniona odczarowanymi relikwiami masowego dwudziestowiecznego snu.
Bohater Garfielda, Sam, otoczony hollywoodzkim kiczem suwenirów, sypiących się reliktów, kolekcjonerskich "autentyków bez oryginału", a także -- last but not least -- imponującą obsadą po Mitchellowsku seksownych dziewczyn z tajemnicami (tymi prawdziwymi i tymi sfabrykowanymi na życzenie klienta), jawi się jako Don Kichot sensu i interpretacji. Sam odmawia popkulturze prawa do przypadkowości, spędzając godziny nad jej odpadkami, mozolnie deszyfrując rysunki na opakowaniach płatków śniadaniowych, tudzież rezerwując dla dziewczyny ze starej okładki "Playboya" (do obrazu której stracił autoerotyczne dziewictwo) uczucia zazwyczaj przeznaczone dla pierwszej kochanki realnej.
Innymi słowy, jest to kolejny już film o delirium popkulturowej konfuzji -- i o ekstatycznej, straceńczej próbie przekucia odbiorczej bezradności w wiedzę o ukrytym mechanizmie świata. Nie jest przypadkiem, że bohater pozbawiony jest zdolności introspekcji i że angażuje się w antyspołeczne zachowania jak bicie nieletnich czy tyrady przeciwko bezdomym: film jest w końcu balladą o nerdowskiej wsobności posuniętej do fazy terminalnej. Nie dziwi też, że sama natura (dosłownie) go olewa. (Obsikanie przez skunksa jest w TAJEMNICACH SILVER LAKE odpowiednikiem rozbitego nosa w CHINATOWN -- ciągnie się za bohaterem jako fatalistyczny żart: zmysłowy dowód przegranej w punkcie wyjścia).
Pod względem formalnym film jest andersonowską WADĄ UKRYTĄ w wersji user-friendly: planszówką na 139-minutową rozgrywkę z przyjaciółmi, skąpaną w nasyconych kolorach i kalifornijskim odurzeniu quasi-mesjańskim, którego największym piewcą był Nathanael West w "Dniu szarańczy" -- a który ostatnio przerobiono na dropsy w LA LA LANDZIE. Mitchell bawi się odniesieniami do Hitchcocka (głównie VERTIGO) i Altmana (głównie DŁUGIE POŻEGNANIE, no i ta obfitość miękkich zoomów!), ale buduje swoją własną atmosferę. Gdyby nie nachalnie deklaratywna scena z "alegorycznym pianistą", nasuwającą skojarzenia z puentą jakiegoś pośledniejszego odcinka "Strefy mroku", film podobałby mi się jeszcze bardziej.
Co do oceny liczbowej, najpierw chciałem wystawić 7, ale stunkąłem się w głowę, zrozumiałem że już dawno nie widziałem takiej nie-Dolanowskiej stylówy -- i dałem 8/10.

20 października 2018

Climax (2018, Noé)


Od wczoraj na ekranach CLIMAX Gaspara Noé: film, który wypada odradzić wszystkim poczciwym widzom, którym KLER Wojciecha Smarzowskiego wydał się filmem "mocnym", "nakręconym siekierą", tudzież ogłuszającym "jak uderzenie obuchem". W porównaniu z arsenałem ostrej broni, trujących gazów i podręcznych atomówek, jaki uruchamia w CLIMAXIE Noé, swojska "siekiera" Smarzowskiego musi wydać się stępioną finką -- CLIMAX, dla odmiany, to prawdziwy atak na zmysły, moralność i poczucie bezpieczeństwa widza, doprowadzony do krańca Genetowsko-Sadycznej nocy (a potem pociągnięty o kilka metrów dalej). Ostrzeżenie pada już na początku: w pierwszym ujęciu po napisach końcowych puszczonych na początku (don't ask) możemy się przyjrzeć stosikowi vintage'owych VHS-ów, wśród których znajdziemy i SALO, CZYLI 120 DNI SODOMY Pasoliniego, i QUERELLE Fassbindera -- by nie wspomnieć o OPĘTANIU Żuławskiego (tudzież równie, co CLIMAX, barokowo przegadanej, MAMIE I DZIWCE Eustache'a).
A zatem: Ty, który szczytujesz, żegnaj się z nadzieją. Film jest relacją z imprezy po próbie układu choreograficznego w wykonaniu multikulturowej grupy ulicznych tancerzy. Po tym, jak do stojącej między chipsami a plastikowymi kubkami sangrii zostaje dodane LSD, namiętności wymykają się spod kontroli i ulegamy zanurzeniu w steadicamowym, pulsującym inferno w tonacji śmieszno-straszliwej, przy którym otwierająca NIEODWRACALNE wizyta w sado-masochistycznym klubie Rectum musi się wydać równie poczciwa, co potańcówka w remizie.
Noé eksploduje tym filmem napięcia rasowe, religijne i światopoglądowe. Wciąga nas siłą w nihilistyczny rave (pierwszy układ choreograficzny jest absolutnie genialny i przejdzie do historii musicalu), po czym serwuje serię ekstatycznych miniatur różnej jakości (z powtórzeniem konwulsyjnego ataku Isabelle Adjani z OPĘTANIA włącznie), razem składających się na najbardziej niepokojący obraz kryzysu europejskiej wspólnoty, jaki widziałem na ekranie od długiego czasu.
Mnóstwo energii udało się tu wykrzesać także z realizacyjnej skromności: 15 dni zdjęciowych, obsada naturszczyków, wyraźna improwizacyjność, duch wspólnej zabawy, a nad tym wszystkim: falująca brokatem prześmiewcza flaga Francji (jest to film dumnie "narodowy", a po pierwszym numerze muzycznym słyszymy: "Bóg jest z nami!"). Jest to bardzo dobry film, który u nas najlepiej byłoby obejrzeć na podwójnym seansie z MONUMENTEM Jagody Szelc, rodzimą podróżą do piekielnych otchłani w towarzystwie grupy utalentowanych dzieciaków przepuszczonych przez psychodeliczną wyżymaczkę.
Ocena: 7/10