PIERWSZY CZŁOWIEK to trzeci z kolei film Damiena Chazelle'a, w którym bohaterem jest balansujący na granicy autyzmu młody mężczyzna o wielkiej ambicji, płacący druzgocącą cenę za osiągnięcie szacunku w oczach świata.
Dla Andrew z WHIPLASHA taką ceną był fizyczny i psychiczny łomot od kipiącego agresją pedagoga; dla Sebastiana z LA LA LAND weksel opiewał na miłość życia, poświęcaną w imię skupienia się na karierze jazzowej (pojętej jako rodzaj zakonnej misji na rzecz niszczejącego świata przed-cyfrowego, którego odnowicielem -- z jakiejś przyczyny -- miał być ładny, biały hipster z L.A.).
Z kolei dla Neila Armstronga w PIERWSZYM CZŁOWIEKU (ten tytuł...! ni mniej, ni więcej...!) ceną staje się brutalny reżim psychiczny i fizyczny, jakiemu poddany zostaje pierwszy w historii spacerowicz po srebrnym globie. Sceny kosmicznych lotów są tu nakręcone przez fachurę Chazelle'a jako popisowe arie na roztrzęsioną kamerę i chirurgicznie precyzyjny montaż, robiące wrażenie maestrią, ale pozbawione oparcia w scenach ziemskich. Ludzkie ciała są w najbardziej dynamicznych momentach PIERWSZEGO CZŁOWIEKA traktowane z obojętnością, jaką żywi zapewne shaker wobec tłukących się w jego wnętrzu kostek lodu -- trudno jednak przejmować się posiadaczami tych ciał, skoro żadnego z nich tak naprawdę nie poznajemy.
Trwający 142 minuty film, rozegrany na biegunach szeptanym i ryczącym (szepczą ludzie, ryczą maszyny), wieje potworną nudą. Chazelle stąpa wokół swych bohaterów tak ostrożnie, po czym ciska nimi w przestrzeń z taką bezceremonialnością, że widz nie ma jak zakorzenić się w przedstawionym świecie. Co więcej, szkolny sposób scenariuszowy, w jaki Chazelle pożytkuje ojcowską żałobę Armstronga w funkcji narracyjnej ramy, jest niemal obsceniczny w swym utylitarnym banale (film sugeruje, że praca żałoby kończy się wraz z zapewnieniem sobie miejsca w annałach ludzkiej historii: tak jakby ból straty miał automatycznie cofać się w obliczu majestatu bohaterskiego czynu).
Ryan Gosling jest idealnym aktorem dla Chazelle'a: po jego ładnej buzi przez dwie godziny z okładem błąka się uśmiech, który na tym błądzeniu poprzestaje -- nie ma tu ani jednej sceny, w której czulibyśmy, że Armstrong faktycznie ożywa (i nie, nie ma to nic wspólnego z katatonią żałoby, użytej tu -- powtarzam -- wyłącznie jako wytrych dla zaokrąglenia konstrukcji dramatycznej)
Martwota tego filmu sprawiła, że bardzo zatęskniłem do PIERWSZEGO KROKU W KOSMOS (1983) Philipa Kaufmana; najwspanialszego ekranowego fresku o podboju kosmosu -- i zarazem najpełniejszego dowodu na to, jak obfite iskry zaczynają strzelać, ilekroć niesiony fantazją młodego narodu, smarkaty, dzielny i butny Jankes dotyka gwiazd.